15-06-1997 - Niedziela
PLAYA DEL CURA
Około 5-tej czasu miejscowego przyjazd z lotniska, niedaleko Las Palmas i zajęcie pokoi. My trochę niżej ( M.-5 ), chłopcy nad nami (M.-3 ). Warunki komfortowe, których się nawet nie spodziewaliśmy (pokój dzienny, aneks kuchenny, sypialnia, łazienka i około 30 m tarasu z dwoma wyjściami). Rano śniadanie w formie bufetu, co oczywiście najbardziej odpowiadało naszym chłopcom. Dużo urozmaiconego jedzenia. Wieczorem obiadokolacja, również obfita, jedyny mankament to brak napojów. Co spowodowało, że na tej pierwszej kolacji wypiliśmy butelkę czerwonego wina. Sam hotel to zespół około 200 apartamentów, rozlokowanych na skałach wulkanicznych, na różnych wysokościach, do których można się dostać poprzez system wind i schodów. Wszędzie mnóstwo alejek i schodów z poręczami. Z roślinności podziwiamy szeflery, rosnące tutaj jako drzewa, żywopłoty z datury i wiele innych. Bardzo ciepło, również w nocy, a jednocześnie dość ożywczy wiatr od oceanu.
16-06-1997 - Poniedziałek
LAS PALMAS
Wycieczka autokarowa do stolicy Gran Canarii - Las Palmas. Tam przeważnie chodzimy po sklepach, oczywiście chłopcy szukają nowych gier na Playstation, kaset ,,Mangi" i plakatów. Samo Las Palmas nie robi większego wrażenia. Mieszanka rozmaitych stylów i epok. Miasto jak wszystkie inne jest położone na skałach wulkanicznych. Wyżej położone dzielnice miasta są znacznie biedniejsze niż te, położone niżej. Ciekawsza była droga do Las Palmas i z powrotem. Piękne widoki, chociaż pozbawione roślinności góry i skały przypominają raczej krajobraz księżycowy.
17-06-1997 - Wtorek
PUERTO RICO
Przy słonecznej pogodzie -29 stopni, po śniadaniu piesza wyprawa do Puerto Rico. Po drodze oglądamy, prowadzoną przez firmę "Tito", budowę nowego super-hotelu. Widać wielu pracowników i dobrą organizację. Samo Puerto Rico imponuje oprócz oczywiście architektury, pouczepianej w skały wulkaniczne, dość bogatą roślinnością, Helenka co i raz odkrywa rośliny, które w europejskich warunkach ( polskich) rosną w doniczkach, a tu są dumnymi drzewami, jak np. kretony, fikusy i araukarie. Dużo żywopłotów z chińskich róż.
Wszędzie mnóstwo Anglików, mają nawet własny miesięcznik. Kąpiel w oceanie i powrót do naszego puebla. Po drodze obserwujemy zatrzymanie dość dużego ruchu samochodowego przez robotników wysadzających skały przy drodze. Przy okazji - zadziwia nas, a właściwie przeraża brak wyobraźni pracujących, związany z zagrożeniami od strony spadających skał. Nie ma żadnych zabezpieczających siatek, a tam w górze trzyma się to wszystko na słowo honoru. Blisko nas Camping i zabudowania Playa de Tauro. Duży kontrast z dominującymi wszędzie bogatymi hotelami. Dachy z falistej blachy, brak szyb w oknach i niechlujne otoczenie tych domów. Na dachach pełno brzydkich beczek z wodą, nagrzewającą się od słońca. Obok niewiele lepsza knajpa " A cucaracha "
18-06-1997 - środa
MASPALOMAS
Około 9.30 wyprawa autobusowa do Ocean Park ( Maspalomas - bilet 340 peset ). Byliśmy trochę zawiedzeni, gdyż spodziewaliśmy się więcej atrakcji. Dobrze, że przyjechaliśmy wcześniej i mogliśmy bez tłoku korzystać kilkakrotnie z różnych urządzeń, przeważnie wodnych ślizgów. Potem zrobiło się znacznie gorzej, mnóstwo ludzi i duże kolejki. Marcin z Markiem oczywiście wielokrotnie wypróbowywali te atrakcje, a i we mnie odezwała się chłopięca dusza. Helenka spłynęła torem wodnym na dużym kole.
Następnie przy palącym słońcu długi spacer do wydm, na najbardziej wysunięty na południe kraniec Gran Canarii. Mnóstwo ludzi, duża ilość kobiet w stroju "topless". Jedna mała uwaga - niektóre z tych pań powinny przed rozebraniem się na plaży spojrzeć w lustro. Nie jest to zbyt estetyczne przeżycie, oglądanie starszych kobiet w takim stroju, a właściwie bez. Zmęczeni i spaleni słońcem wracamy autobusem. Kierowcy tych pojazdów to prawdziwe asy kierownicy.
19-06-1997 - czwartek
PUERTO DE MOGAN
Po wczorajszym, palącym słońcem, dniu chłopcy byli zmęczeni, a więc z Helenką poszliśmy na spacer po okolicznych drogach, podziwiając wytrwałość budowniczych, lokujących swe domy na nieprawdopodobnych wysokościach. U mieszkańców Wysp Kanaryjskich (tubylców), ustrojone kwitnącymi krzewami i drzewami budynki kontrastują z ich zaśmieconym zapleczem. Po południu wyprawa autobusem do Puerto de Mogan. Niesamowita droga, miejscami tak wąska i o takim stopniu skrętu, że dwa pojazdy nie mogą się wyminąć. Strach czasami patrzeć, a co mówić o jechaniu tą drogą. Jednak, jak już wcześniej wspomniałem, miejscowi kierowcy autobusów i pozostałych pojazdów, to mistrzowie kierownicy, hamulca i gazu, nie mówiąc już o klaksonie, którego używają bardzo często w trudnych sytuacjach. W samym Puerto de Mogan zaskoczyło nas mnóstwo kwitnących krzewów, rosnących wszędzie, na dachach, tarasach i przy domach; żywopłoty przy elewacjach. Helenka była zachwycona i stwierdziła, że tu jest najładniej. Ładny port, pełen bogatych jachtów i rybackich łodzi. Obok portu, prawdziwa mała "Wenecja". Piękne, bogato strojone kwiatami budynki z wąskimi ulicami, bardzo dużo mostków i trochę kanałów. Zrobiliśmy sporo zdjęć. Natomiast druga część miasteczka, ta górna, to już biedniejsza dzielnica, przeważnie hiszpańska z wieloma schodkami do domków, poprzyczepianych do skał wulkanicznych. Mało turystów, a więcej naturalnego życia tubylców.
20-06-1997 - Piątek
PUERTO DE MOGAN
Jeszcze jedna wyprawa autobusowa do Puerto de Mogan, tym razem komercyjna, na cotygodniowy bazar. Po drodze kilka refleksji. Bardzo mało rowerzystów (widziałem tylko jednego) na tych kanaryjskich drogach. Nie ma się zresztą co dziwić, gdyż jest to bardzo niebezpieczna jazda. W każdej chwili można zostać przyciśniętym do skał lub zepchniętym w przepaść, do oceanu. Podobnie jest też z pieszą turystyką, praktycznie nie ma żadnych szlaków. Sam bazar okazał się w istocie trochę mniejszy niż się spodziewaliśmy. Kapitalne sceny targowania się należą tutaj do rytuału, szczególnie wśród sprzedawców senegalskich, spośród których wyróżniały się dość pulchne murzynki w swoich narodowych strojach. Kupiliśmy płaskorzeźbę z hebanu - 2000 Peset /1 DM ok. 80 Peset /, kapelusz dla Helenki - 1000 i klapki - 1500. Dla chłopców nie było nic ciekawego, szukali noży, a znaleźli tylko finki. Kupiłem jeszcze kasetę audio z hiszpańską klasyką. Dla babci, opiekunki naszego domowego ogniska, kupiliśmy zestaw zapachów - 1000.
21-06-1997 - Sobota
TAURITO PLAYA
Był to najdłuższy dzień, a właściwie dzień, noc i znowu dzień. Do południa byliśmy w Taurito, maleńkiej miejscowości, składającej się z dwóch hotelowych kompleksów i sztucznego jeziora. Niestety można było tam wejść tylko za opłatą - 1000 Pes. Zrezygnowaliśmy i po zrobieniu kilku zdjęć wróciliśmy do hotelu.
Ostatnie spacery i długie oczekiwanie na wyjazd autokarem około 1.30 na lotnisko. Stamtąd samolotem o 4.20 najpierw na sąsiednią Teneryfę, a po zabraniu tamtejszych klientów "Scan Holiday", do Warszawy. Długi lot Boeingem 747 PLL Lot i około 12.45 Okęcie. Stolica nie przywitała nas zbyt przyjemnie. Pochmurnie, deszczowo i dużo chłodniej niż na Wyspach. Po drodze dobrze zorganizowana próba okradzenia mnie przy wyjściu z autobusu MPK linii 145. Na szczęście dla naszych finansów i dokumentów - nieudana. Dworzec Centralny i otoczenie Pałacu Kultury robi przykre wrażenie. Brak WC, brudno i śmierdząco. Pełno różnych typów, bezdomnych i naciągaczy. Po długim oczekiwaniu i kilku nerwowych chwilach, potwornie zmęczeni wsiadamy do pociągu i przesypiamy całą drogę do Jeleniej Góry dość wygodnie w kuszetce. / dzięki kolejowym legitymacjom zapłaciliśmy tylko za miejsca leżące, my po 29,a chopcy po 22 złote l. W domu około 6.30.
niedziela, 22 czerwca 1997
Subskrybuj:
Posty (Atom)