sobota, 13 maja 2006

BAŁTYK 2006

Wyprawa rowerowa Koszalin – Hel / ok. 305 km /
09.05 – 13.05

Prolog 09.05.2006 / wtorek /

Długa i dość nużąca / ok. 10 godzin / podróż autobusem z Wlenia do Koszalina, ja za 67 złotych, a mój rower, dzięki uprzejmości jeleniogórskiego kierowcy, za darmo. Zaraz po wyjściu z autobusu zostałem wzięty za tubylca przez młodych ludzi, gdyż pytano mnie o ulicę Piłsudskiego w Koszalinie. Rozczarowałem ich odpowiedzią, że jestem tu pierwszy raz, ale i tak im pomogłem, ponieważ nabyłem wcześniej, w Gorzowie plan Koszalina. Natomiast mój cel w tym mieście – schronisko młodzieżowe przy ulicy Gnieźnieńskiej okazało się dość trudne do znalezienia bo się niezbyt afiszuje i ma wejście od zaplecza. W dodatku jego położenie na II piętrze spowodowało, że tam trzeba było wtaszczyć rower, koszt noclegu 15 złotych, a przy tym bardzo dobre zaplecze kuchenne, sanitarne i świetlica z TV.
Po zakwaterowaniu i pozbyciu się sakw pojechałem rowerem do centrum, które mocno mnie rozczarowało. Praktycznie sama powojenna zabudowa i brak takiego rynku jaki mają nasze dolnośląskie miasta. Było jeszcze dość jasno więc pojechałem na górę Chełmską, na obrzeżach miasta, gdzie znajduje się sławne sanktuarium Matki Bożej „Trzykroć Przedziwnej”, poświęcone przez Jana Pawła II w dniu 01.06.1991 roku. Druga nazwa to sanktuarium „Przymierza”. Świętą górą opiekuje się od 1990 roku Szensztacki Instytut Sióstr Maryi. Malutka kaplica, ale tak przytulna i wyciszona, że ręce same składają się do modlitwy. Pusto, oprócz mnie tylko jedna pani. Modlę się za naszych drogich zmarłych oraz za Iwonkę i za tą, która już jest, ale jeszcze stanowi jedno ze swoją mamą.

Dzień I 10.05.2006 / środa / ok. 100 km.

Koszalin-Skwierzynka-Kleszcze-Osieki-Łazy-Osieki-Bielkowo-Dąbki-Bobolin-Darłowo-Wicie-Jarosławiec-Łącko-Królewo-Zaleskie-Duninowo-Ustka

Po nocy spędzonej samotnie w 16-to osobowej sali, porannych ablucjach i lekkim śniadanku, jadę przez Koszalin. W odróżnieniu od wczorajszego, wieczornego spokoju na ulicach, rano całe miasto jest mocno ożywione. Dużo ścieżek rowerowych wzdłuż głównych ulic ułatwia życie rowerzystom. Dojeżdżam do małej wioski Skwierzynka, tam kończy się asfaltówka i są trzy drogi gruntowe. Po konsultacji z miejscową panią wybieram właściwą drogę. Przez około dwa kilometry dróżka, a właściwie, oznakowany na niebiesko, pieszy szlak. Przedzieram się przez las i mokradła, dość wąską groblą. Miejscami jestem zmuszony do zejścia z roweru. Nagle przede mną przeszkoda wodna, rzeczka szerokości kilku metrów o nazwie „Unieść”. Widać pozostałości starego, przedwojennego mostu, na szczęście kilkadziesiąt metrów w bok jest drewniana kładka, którą z trudem można przejść na drugą stronę rzeczki. Dalej już zdecydowanie lepsza droga prowadzi do miejscowości Kleszcze, a stamtąd wspaniałą drogą asfaltową, bez żadnych dziur, do Osieków gmina Sianów nad przymorskim jeziorem Jamno. Ładna tablica informacyjna z napisem „Nie tylko plaża” zachęca do odwiedzin tej sympatycznej dla turystów gminy, gdzie nawet proponuje się spływ kajakowy tą wspomnianą wcześniej rzeczką Unieść. Dalej tą samą wspaniałą drogą, wybudowaną jak wynika z tablicy ze środków Unii, docieram do pierwszej nadmorskiej miejscowości Łazy, gdzie na plaży wdycham w swoje dolnośląskie płuca świeże, mocno jodowane powietrze. Na plaży mnóstwo ludzi, to znaczy tylko moja skromna osoba.
Próbuję jechać dalej jak najbliżej morza, ale to mi się nie udaje i po paru kilometrach jazdy przez las wracam niestety do Osieków, a tam drogą z betonowych płyt, oznaczoną jako trasa rowerowa R-10, skracam sobie drogę na Dąbki i Darłowo przez Rzepkowo i Iwięcino. W tym ostatnim widzę ładny, mały kościół, z czerwonej cegły. Do Bielkowa już normalna trasa z normalnym, wzmożonym ruchem samochodów. Dojeżdżając do znanej nadmorskiej miejscowości Dąbki mam po lewej stronie jezioro Bukowno. W Dębkach jestem około 12.00, tu już nawet sporo turystów, wiele placówek, wyłudzających od nich pieniądze, już działa, ale większość pozostaje jeszcze w zimowym letargu. Zauważam smażalnię, gdzie było dość sporo ludzi, a to znaczy najlepszą reklamę, dla tego typu usług. Zjadłem tam, no co mogłem zjeść, wiadomo rybę, a jak rybę to wiadomo – halibuta, który był w cenie 4 zł za 100 g. Okazał się dość smaczny, szczególnie zapity małym piwkiem marki „Sambor”. Po jedzonku dalej w drogę do Darłowa. Tam zwiedziłem największą atrakcję turystyczną – Zamek Książąt Pomorskich. Dużo ciekawych eksponatów,ale pusto, w zamku oprócz mnie tylko jedna osoba. Ładny i duży plac ratuszowy oraz deptak, przerobiony z jednej z głównych ulic, po którym spaceruje wielu turystów. Potem Darłówko, ale to właściwie dzielnica Darłowa. Od Darłówka jadę na Jarosławiec oznaczoną trasą rowerową R-10, która biegnie nadmorskim pasem. W okolicach jeziora Kopań jedzie się mając po jednej stronie te jezioro, a po drugiej morze. Cały czas jest słonecznie, jedynie trochę wietrznie, ale to chyba nad morzem naturalne. Jednak przez ten wiatr bardzo trudno mi było zagotować wodę na kawę, to chyba była najdłużej wyczekiwana kawa, dlatego tak bardzo smakowała, pita w dodatku z widokiem na morze.
Cały ten odcinek drogi jest o wielu stopniach trudności, najczęściej są to betonowe płyty z dziurami czasami przeplatane piaszczystą, leśną drogą, po której nie zawsze można jechać.
W miejscowości Wicie ładny, funkcjonalny drogowskaz dla rowerzystów, pierwszy na trasie.
Niedaleko Jarosławca wyjeżdżam z wąskiej drogi na szeroką, asfaltową, gdzie można byłoby zmieścić cztery pasy ruchu. Ciągnie się ta droga około dwa kilometry, a prawdopodobnie jest to lotnisko polowe, przez podobne przejeżdżałem wielokrotnie w latach osiemdziesiątych na Mazurach, na trasie Muszaki – Wielbark. W samym Jarosławcu już sporo turystów i ładne zejście na plażę. Oczywiście nikt się nie kąpie, niektórzy próbują się opalać. Ładny widok na morze i port. Opuszczam tę miłą miejscowość i jadę dalej trasą rowerową do Ustki przez Łącko, Królewno, Zaleskie, Duninowo. Przed Zaleskimi przejeżdżam granicę województw i już jestem w woj. Pomorskim. Jest już dość późno i czuję zmęczenie, rozglądam się za jakimś noclegiem ale w tych przejeżdżanych wioskach nie widać żadnych możliwości.
Docieram do Ustki około 19.30, a tam jedna z tablic reklamowych kieruje mnie do Domu Turysty „Doma”, gdzie zostaję miło przyjęty przez sympatycznych, starszych ludzi, którzy okazują się emerytowanymi nauczycielami. Dostaję pokoik z zapleczem sanitarnym i dostępem do kuchni za 25 zł. Biorę prysznic i już odświeżony oglądam trochę TV i czytam.

Dzień II 11.05.2006 / czwartek / ok. 105 km.

Ustka-Czysta-Gardna Wlk.-Smołdzino-Kluki-Główczyce-Izbica-Gać-Żarnowska-Łeba-Nowęcin-Sarbsk-Ulinia

Po dobrze przespanej nocy wstałem około 6.30, a około 8.00 wyjechałem z Ustki szlakiem rowerowym zwanym „szlakiem zwiniętych torów”, bo został poprowadzony starą, zdemontowaną wąskotorówką. Podobnie jak u nas, w Pławnej, ale tu ograniczono się tylko do ściągnięcia torów, nie położono asfaltu, pozostała tylko ubita, gruntowa droga. Dość dobrze oznakowana z tablicami kierunkowymi, na trasie mało rowerzystów, spotkałem tylko dwóch i to miejscowych. Jacyś wandale zniszczyli jeden z kierunkowskazów, skutkiem czego zamiast skręcić na Rowy pojechałem dalej tą „wąskotorówką” i w ten sposób wylądowałem obok kolejnego, nadmorskiego jeziora Gardno, już na terenie Słowińskiego Parku Narodowego. W Gardnie Wielkim spożywam zakupione w miejscowym sklepie wiktuały i patrzę na jezioro. Obok mnie na pobliskim trawniku leży przy swojej taczce prawdopodobnie psychicznie chory człowiek. Swoją taczkę traktuje jako samochód, dorobił do niej lusterko, stacyjkę z kluczykiem, rurę wydechową i chlapacze do kół, a przy tym prowadzi jakieś rozmowy przez atrapę telefonu komórkowego. Widać, że dobrze się czuje w tym swoim, wymyślonym świecie i to jest chyba najważniejsze, być z samym sobą w zgodzie.
W Smołdzinie niestety największa atrakcja czyli święta góra „Rowokół” zamknięta, jadę więc dalej, w Smołdzińskim Lesie, przy kościele, na tablicy informacyjnej o radiu „Maryja” ktoś dowcipny dopisał „Heavy rock station”. Przed Klukami zauważam w lesie ładne miejsce do wypoczynku, zatrzymuję się tam i robię sobie kawę. Obok Kluków stary, opuszczony cmentarz dawnych mieszkańców tej miejscowości, ostatni nagrobek pochodzi z 1987 roku, obecnie jest to część muzeum w Klukach. Zwiedzam tutejszy skansen wsi słowińskiej, narodu, którego już praktycznie nie ma, zostały tylko świadectwa kultury materialnej i niematerialnej. Sporo starych chałup, a jeszcze będzie przybywać nowych obiektów, widziałem „starą” karczmę w budowie.
Po zwiedzeniu Muzeum Wsi Słowińskiej odbijam lekko od szlaku R-10 i docieram do jeziora Łebsko, które jest trzecim w Polsce pod względem powierzchni i największym w całym pasie nadmorskim. Ładny widok z drewnianej wieży na brzegu jeziora. Dalej już jadę trasą R-10, która skręca teraz na południe i doprowadza mnie do wsi Główczyce, gdzie do 1829 roku 75% ludności posługiwało się mową kaszubską, a w 1886 roku po raz ostatni wygłoszono w tutejszym kościele kazanie w tym języku. Z Główczyc znów na północ do Izbicy, położonej nad jeziorem Łebsko. Za Izbicą mostem przez rzekę Łeba, a dalej przez maleńką wieś Gać do wsi Żarnowska gm. Wicko. Tam widzę kościółek, wyglądający jak nowy, który jest otwarty i zachęca do wejścia, z czego korzystam. W środku świątyni jeszcze pusto przed nabożeństwem majowym, idealne miejsce i czas aby się chociaż na chwilę wyciszyć i pomodlić. Wychodząc pytam małego chłopca, czy ten kościół jest nowy. Odpowiedział, że stary, bo ma już 10 lat. Rozbawiła mnie ta jego odpowiedź, powiedziałem mu, że dla kościoła taki wiek to okres niemowlęcy, ale co wymagać od dziecka, który ma 9 lat, a 10 jest dla niego całą wiecznością. Taki to relatywizm czasowy.
Z Żarnowskiej już do Łeby, a tam sporo turystów, ale sytuacja podobna jak w Ustce. Trwają w najlepsze prace przygotowawcze do sezonu letniego. Jestem zaskoczony dużą ilością nowych turystycznych inwestycji nie tylko tu w Łebie, ale i w innych, przejechanych przeze mnie miejscowości nadmorskich, a przecież sezon tutaj jest dość krótki. Poza tym wiele ofert sprzedaży działek budowlanych. Jeżdżę i chodzę po Łebie, porcie, a w jednej z opustoszałych restauracji jem coś ciepłego. Nie chce mi się nocować w Łebie, a słonko jeszcze na niebie, więc biorę rower pod siebie, hi,hi, ale mi się zrymowało. Jadę przez Nowęcin, a potem piaszczystym traktem rowerowym, oznaczonym na czerwono, mając po lewej stronie jezioro Sarbsko, dojeżdżam około 19.30 do wsi Ulinia, gdzie po półgodzinnym poszukiwaniu znajduję pokój za 20 zł u właścicielki miejscowego sklepu.

Dzień III 12.05.2006 / piątek / ok. 100 km.

Ulinia-Sasino-Choczewo-Wierzchucino-Żarnowiec-Krokowa-Karwia-Jastrzębia Góra-Rozewie-Władysławowo-Chałupy-Kuźnica-Jastarnia-Jurata-Hel

Noc dobrze przespana, więc o 7.00 wyruszam dalej przy ładnej, słonecznej pogodzie, jest już ciepło i dlatego jadę w krótkich spodenkach z pampersem. Początek drogi do Sasina to ostry podjazd pod górę, który zmusza do zejścia z roweru. Zaczyna się już mocno pagórkowaty teren, który przypomina nasze strony. Przed Sasinem opuszczam powiat Lębork, a wjeżdżam do wejherowskiego. Ciekawostką są tablice z dwujęzycznymi napisami powiatów, a w niektórych miejscowościach i ulic. Oprócz napisów w polskim języku są napisy w kaszubskim. Cały czas droga asfaltowa, pustawo, bardzo mały ruch, czego więcej może potrzebować rowerzysta. W Choczewie, wsi gminnej, spożywam śniadanko na ławce naprzeciwko posterunku policji, ale to czysty przypadek. Od miejscowości Słuchowo zaczyna się już „Pucci Poviet”, jak informuje dwujęzyczna tablica. Dojeżdżam do jeziora Żarnowieckiego i zatrzymuję się na krótki postój przy elektrowni wodnej. Dopływająca tam do jeziora mała rzeczka Piaśnica stanowiła przez wieki granicę różnych państw, począwszy od Pokoju Toruńskiego w 1466 roku, a skończywszy na granicy pomiędzy Polską a Niemcami w latach 1919-1939. Przekraczam tę historyczną granicę i wjeżdżam na te skromniutkie, przedwojenne, polskie wybrzeże. W Żarnowcu ładny, duży kościół, świeżo odnowiony, a pochodzący z przełomu XIII i XIV wieku i założony przez zakon Cystersów z Oliwy. Na przykościelnym cmentarzu sporo nazwisk kaszubskich jak na przykład: Gäffke, Goyke, Prill, Radtke, Styn, Abraham. Piękny, długi zjazd do Krokowej, aż szkoda się zatrzymywać więc jadę dalej. Za Krokową skręcam w lewo i jadę na północ do Karwi. Pogoda, jak już wcześniej pisałem, idealna, słonecznie i nie za ciepło, a do tego wiaterek w odpowiednią stronę. W Karwi znów faktycznie wracam nad samo morze, i już będę się go trzymał do końca tej wyprawy. Jadę na plażę, pusto, bardzo wietrznie, ale dość ciepło. Zauważam około 10 osób na plaży, próbujących zasłonić się przed wiatrem za pomocą parawanów. Próbuję zdjąć koszulkę, ale musiałem ją z powrotem założyć bo było chłodno. Pierwszy raz zanurzam nogi i brodzę kilka minut w morzu, ależ zimne br....., ale po wyschnięciu stopy są jak nowe. Mokry piasek zachęca do działalności literackiej, a moja wyraziła się w wypisaniu imion, najbliższych mi osób. Posilając się natrafiam w miejscowej gazetce „Nasze Pomorze” na wiersz Miłosza „Piosenka o końcu świata”, bardzo dobry kawałek poezji do poczytania nad morzem.
Od Karwi jadę przez Jastrzębią Górę, Rozewie, Chłapowo, Cetniewo do Władysławowa. W tym miasteczku byłem ponad czterdzieści lat temu, był to mój pierwszy wyjazd nad morze. Nigdy bym wtedy nie przypuszczał, że wrócę tu po tylu latach, rowerem i w dodatku nie z Ostrowi Mazowieckiej, ale z Jeleniej Góry. Generalnie Władysławowo trochę mnie rozczarowuje, jakaś dziwna, bezładna zabudowa. Mam problem, czy jechać na Hel, bo okazuje się, że pociągi tam nie jeżdżą i nie wiem jak wrócę, ale przekonywuje mnie piękna trasa rowerowa. W Chałupach wysyłam esemesy do Marka i Burskich o treści „Chałupy welcome to” i wreszcie jem coś z jaj – jajecznicę, ładnie podaną. Nad zatoką mnóstwo ośrodków windsurfingowych, a mi przyszedł do głowy pomysł „windcyclingu” czyli roweru z żaglem. Na tych wietrznych terenach mógłby się sprawdzić. Jeszcze jedno spostrzeżenie, a właściwie przyjemna refleksja, gdy się jedzie widać wszędzie napisy „wolne pokoje” lub „Zimmer frei”, jakaż to rekompensata za dawne czasy, szczególnie w sezonie, kiedy wszystko było zajęte. Jastarnia sprawia miłe wrażenie, jest ładna i dobrze zagospodarowana. W Juracie elektroniczna tablica informuje” „godz.16.30, temp.powietrza 18 st.C, temp.wody na otartym morzu 5 st.C, w zatoce 7 st.C. Od Juraty aż do samego Helu nic ciekawego, po jednej i po drugiej stronie tereny wojskowe. Wreszcie o godzinie 17.30 osiągam cel mojej nadmorskiej wyprawy Hel, pół godziny później docieram do miejsca, gdzie łączy się otwarte morze z zatoką, czyli na sam cypel półwyspu.

Epilog 12/13.05.2006 piątek/sobota

Dzięki uprzejmości pomorskich kolejarzy jadę pociągiem do Władysławowa, potem zastępczym autobusem /remont torów/ do Pucka, a stamtąd znów koleją do Gdyni. Tam mam tylko 7 minut na przesiadkę, więc mocno zziajany z rowerem pod pachą pokonuje bardzo „przyjazne” dla rowerzystów liczne schody, aby dostać się na inny peron. Umieszczam rower w pierwszym wagonie, a sam usadawiam się w przedziale. Pociąg relacji Gdynia-Wrocław, chyba z uwagi na piątek, jest mocno zatłoczony, co może jest bezpieczniejsze dla pasażerów, ale i niewygodne. Noc w pociągu upływa na przymusowym przysłuchiwaniu się dyskusji dwóch emerytowanych oficerów WP, z których jeden jest strasznym gadułą. Natomiast po mojej lewej stronie mam o wiele młodsze pokolenie, ale też wojskowe, które przemieszcza się z miejsca służby zasadniczej – Słupska do miejsca zamieszkania – Ostrowia Wlkp. Ci młodzieńcy, w liczbie dwóch, opróżniają kolejne puszki piwa i często kursują między przedziałem a korytarzem. W Poznaniu młode wojsko wysiada, a reszta przedziału próbuje drzemać. We Wrocławiu jesteśmy, lekko spóźnieni, około 5.20 rano, w sezonie letnim ten pociąg jechałby aż do Szklarskiej Poręby, ale to nie sezon więc jestem zmuszony poczekać kilka godzin na pociąg do Jeleniej Góry o godz.8.55. Czas upływa mi na jeździe rowerem po pustych trasach rowerowych Wrocławia oraz obserwacji życia towarzyskiego na dwóch dworcach: PKP i PKS.
Od godziny 8.55 cofamy się do początków kolei żelaznej, czyli gdzieś do XIX wieku, kiedy pociągi jechały z zawrotną prędkością 30 km na godzinę. Ale w tym niemiłosiernie wlokącym się pojeździe jest sporo ludzi, w tym wielu z rowerami, dla których jest to niestety jedyny środek przemieszczania się ze swoim sprzętem, w dodatku jest sobota, ładna pogoda, a to wszystko sprzyja rekreacji. Po prawie czterogodzinnej jeździe, to chyba rekord współczesnej Europy, kończę swoją podróż kolejową za którą zapłaciłem 70 zł, w tym opłata za rower. Około 13.00 wpadam wreszcie w ramiona mojej, mocno zaokrąglonej, Iwonki.


Wyprawę poświęcam Iwonce oraz mojej, jeszcze nienarodzonej, Oli.