Jelenia Góra – Jawor – Środa Śląska – Brzeg Dolny – Żmigród – Milicz – Trzebnica – Oborniki Śląskie - Wrocław
297 km
29.07 – 31.07
Dzień I 29.07.2011 / piątek/ 120 km. Przec.15,4 km/godz. Cz.jazdy 7 godz 48 min.
Jelenia Góra/Maciejówka/ - Kaczorów - Mysłów - Lipa – Nowa Wieś Wielka – Paszowice - Jawor – Jenków – Ujazd Górny – Cesarzowice - Środa Śląska - Głoska – Brzeg Dolny – Radecz - Bukowice
O godzinie 6.00 spotykamy się z Czesławem na przystanku „dwójki” i rozpoczynamy naszą wyprawę. Dość chłodno i pochmurno, około 10 stopni, ale mamy korzystny kierunek wiatru i jedzie się bardzo dobrze. Za Kaczorowem uciekamy z ruchliwej drogi skręcając na Mysłów. Kilka podjazdów i zjazdów aż do Siedmicy, gdzie robię pierwsze zdjęcie kwatery myśliwskiej „Pod czarnym bocianem”.
W Paszowicach zatrzymujemy się przy miejscowym kościele katolickim, zbudowanym w XVIII wieku przez protestantów. Wnętrze kościoła skromne, ale gustownie urządzone.
Kilkanaście kilometrów przed Jaworem jakiś dowcipniś zmazał „1” z tablicy kierunkowej i było tylko 5 kilometrów do Miasta Chleba, a powinno być 15. Około trzech kilometrów przed naszym pierwszym celem pojawiła się porządna droga rowerowa i doprowadziła nas do miasta, gdzie jesteśmy około 9-tej.
Jawor zawsze będzie mi się kojarzył z pierwszym noclegiem na ziemi dolnośląskiej, w listopadzie 1989 roku, kiedy to z Helenką wybraliśmy się naszym poczciwym „Polonezem” obejrzeć nasz przyszły dom we Wleniu. Niestety, tego małego hotelu już nie ma. Oglądamy natomiast sławny Kościół Pokoju, który obok podobnego kościoła w Świdnicy został wpisany na listę UNESCO. Bardzo bogate wyposażone wnętrze oraz dość uboga, skromna szata zewnętrzna to charakterystyczne cechy tych ewangelickich świątyń. W przykościelnym parku konsumujemy na zimno placki ziemniaczane, które wczoraj smażyła Iwonka, smakują nadzwyczajnie. Potem następna świątynia, tym razem katolicka – Kościół pw. św. Marcina i lokalna ciekawostka, krzyże pokutne z XIV-XVI wieku, umieszczone na starej baszcie, a znajdującej się na dziedzińcu banku PKO. Ciekawe połączenie, bank i krzyże pokutne, czyżby początek nowej tradycji.
Kilka kilometrów za Jaworem spotykamy miejscowego rowerzystę, którym okazał się Henryk, świeży policyjny emeryt. Kilka minut rozmowy z sympatycznym kolegą po fachu, wymiana telefonów i dalej w drogę. Kilka kilometrów przed powiatowym miastem - Środą Śląską jedziemy nową drogą rowerową. W mieście jesteśmy około 14-tej i w informacji turystycznej tuż obok Kościoła Św. Andrzeja Apostoła otrzymujemy od sympatycznego pracownika różne foldery i mapki oraz bardzo praktyczną informację o dobrej jadłodajni.
Nieduży lokal, oferujący dania domowe okazał się strzałem w dziesiątkę, zjedliśmy i smacznie i tanio. Mój towarzysz wyprawy bardzo chciał zobaczyć sławny skarb średzki i te jego pragnienie zostało zrealizowane poprzez naszą wizytę w miejscowym muzeum. Mowa tu o wspaniałej kolekcji średniowiecznych monet i klejnotów czeskich monarchów znalezionych w tym mieście w 1985 i w 1988 roku podczas prac budowlanych. Poza tym skarbem, którego nota bene nie można fotografować, podziwialiśmy jeszcze starannie wykonaną makietę miasta i inne eksponaty.
Ze Środy jedziemy na północ. W Szczepanowie uwieczniam w moim Nikonie miejscowy kościół i
po kilku kilometrach jesteśmy w Głosce, skąd miejscowy prom przewozi nas, nasze rowery oraz kilka samochodów osobowych na drugą stronę Odry do Brzegu Dolnego. Z informacji wynikało, że przejazd promem dla rowerzysty to wydatek 2 złotych, ale nikt od nas nie pobrał tej opłaty i przepłynęliśmy za darmo. Jeszcze jedna uwaga dotycząca Głoski i tej przeprawy promowej, bardzo słabe oznakowanie drogi prowadzącej do niej, miejscowym to niepotrzebne, ale dla ludzi z zewnątrz to duże utrudnienie.
W miasteczku szukając noclegu trafiamy do hotelu „Rokita”, ale okazał się on za drogi na nasze emeryckie kieszenie / powyżej 100 zł / . Na szczęście dla naszych finansów istnieją jeszcze inne możliwości noclegu. Czesław telefonicznie rezerwuje nam nocleg w gospodarstwie agroturystycznym „Wachówka” w Bukowicach, kilka kilometrów za Brzegiem. Robimy jeszcze zakupy w miejscowym Tesco i pedałujemy dalej. Przejeżdżamy obok dużego zakładu przemysłowego „Rokita”, do którego prowadzą nowe trasy rowerowe. Jeszcze tylko krótki postój przy olbrzymiej plantacji słoneczników
i po godzinie 20-tej jesteśmy na naszej kwaterze. Za 40 złotych od osoby otrzymujemy duży pokój z czterema tapczanikami, aneksem kuchennym i telewizorem. Gospodarze bardzo lubią zwierzęta, oprócz koni, mają dużo kotów i psów, ale wszystkie bardzo łagodne. Na kolację mój kolega wyciągnął z sakwy pyszny chlebek razowy, pieczony przez jego małżonkę i domowy smalec, a do tego coś mocnego / ale mi się zrymowało / czyli podlaski wyrób alkoholowy.
Dzień II 30.07.2011 / sobota / 80 km. Przec. 14,6 km/godz. Cz. jazdy 5 godz 28 min.
Bukowice - Rościsławice – Wlk.Lipa – Osolin – Brzeźno – Skokowa – Żmigród – Ruda Żmigrodzka – Niezgoda – Sułów – Milicz - Krośnice
Po tym wyczerpującym wczorajszym dniu troszkę dłużej pospaliśmy i gdzieś po 8-mej, po śniadanku i pożegnaniu się z sympatycznymi właścicielami „Wachówki” kierujemy się na wschód.
W Rościsłowicach fotografujemy następny obiekt sakralny – Kościół p.w. Podwyższenia Krzyża Świętego, będący akurat w gruntownym remoncie.
Natomiast tuż za dużą wsią Osolin odwiedziliśmy stary cmentarz ewangelicki, gdzie zachowało się kilkanaście, poniemieckich grobów z przełomu XIX i XX wieku. Obok tych mogił z kamiennymi tablicami zachowało się kilka polskich z lat 50-tych ubiegłego wieku. Kiedyś ksiądz Twardowski zapytał „ Co zrobić, aby zmartwychwstać ?” i krótka odpowiedź „Trzeba po prostu najpierw umrzeć.”
W Brzeźnie widzimy zagospodarowany zespół pałacowy z polem golfowym i dla kontrastu kilka brzydkich popegeerowskich bloków, w których między innymi mieszka sołtys tej wsi.
Kolejny etap naszej wyprawy to ładne miasteczko z kilkoma zabytkami – Żmigród, tam na rynku posilamy się chlebem ze smalcem i korniszonami, a potem zwiedzamy. W kamiennej wieży mieszkalnej z XVI wieku spędzamy trochę czasu, gdyż tam znajduje się informacja turystyczna z bardzo uczynnym, młodym pracownikiem, który dostarczył nam mnóstwo informacji na temat miasta i jego okolic, zaopatrzył w foldery i oprowadził po całej wieży. Obok niej jest przeprowadzana częściowa rekonstrukcja dawnego pałacu rodziny Hatzfeldów.
W pełni usatysfakcjonowani pobytem w żmijowym grodzie opuszczamy miasto i kierujemy się na wschód. Wjeżdżamy na teren parku krajobrazowego „Dolina Baryczy”, który między innymi stanowi otulinę dla rezerwatu „ Olszyny Niezgodzkie”, wzdłuż którego przejeżdżamy wygodną asfaltówką i często przystajemy podziwiając i fotografując naturalny i niezmienny od wieków obszar bagienny olszyn.
Następny rezerwat to Stawy Milickie, a jadąc dalej zgodnie przejeżdżamy wieś Niezgodę i około 15.30 osiągamy powiatowe miasto Milicz.
Krótka przejażdżka po niezbyt ciekawym centrum i dość głodni szukamy miejsca konsumpcji, jedna restauracja dla nas za droga /Libero/, druga zarezerwowana /Parkowa/, na nasze szczęście trzecia była dla nas dostępna /Pałacowa/. Przyjemna obsługa, kilkanaście minut oczekiwania przy chłodnym piwku i już spożywamy smaczny obiad. Z uwagi na miejsce i widoczny w miasteczku kult tej ryby spożywam karpia po milicku, który nie zawiódł moich kulinarnych oczekiwań. Po obiedzie kontynuujemy zwiedzanie, największe wrażenie robi ma nas wspaniały Kościół św. Andrzeja Boboli z piękną elewacją i ładnym wnętrzem, obecnie katolicki, a dawniej ewangelicki, zbudowany na początku XVIII wieku jako jeden z siedmiu kościołów „Łaski”.
Opuszczamy stolicę karpia i po kilkunastu kilometrach jesteśmy w miejscowości gminnej w Krośnicach, gdzie będziemy nocować.
W schronisku młodzieżowym powstałym w jednym z budynków starego szpitala otrzymujemy pokój wieloosobowy tylko dla nas dwóch / 35 zł od osoby / z toaletą i zapleczem kuchennym na zewnątrz. Oprócz nas jest już kilka osób, a wśród nich małżeństwo w średnim wieku na rowerach z Krotoszyna oraz młody cyklista z Poznania. W sali telewizyjnej wymieniamy nasze rowerowe doświadczenia, następnie kolacja, trochę lektury i do łóżka.
Dzień III 31.07.2011 / niedziela / 97 km. Przec. 13,9 km/godz. Cz. jazdy 6 godz 58 min.
Krośnice - Pierstnica – Bukowice – Czeszów – Zawonia – Cerekwica – Trzebnica – Oborniki Śląskie – Golędzinów – Paniowice – Wrocław / Rędzin / - Wrocław /most Milenijny – Wrocław /Rynek/ - Wrocław /Dworzec Główny PKP/--------Wojanów/stacja PKP/ - Maciejówka
Wstajemy o 6-tej, przez okno w naszym pokoju oglądamy zaparkowany na trawniku przed schroniskiem śmigłowiec, następnie śniadanie i po siódmej w drogę.
Ten trzeci dzień naszej eskapady nie zapowiada się zbyt dobrze, ciężkie chmury wiszą nad nami i grożą prysznicem. Dotychczas mieliśmy szczęście, gdyż jak wynikało z telefonów od naszych żon to w Jeleniej padało i to dość mocno. Dlatego też modyfikujemy trochę nasze plany poprzez rezygnację z dotarcia do Twardogóry.
Po drodze widzimy „Niezły Młyn” czyli ładny hotel wybudowany na miejscu starego młyna wodnego. Zboża tam raczej nie mielą, ale i tak jest tam niezły młyn.
Jedziemy przez bardzo przyjemne dla rowerzystów tereny leśne, przez Lasy Kubryckie i Lasy Złotowskie, bardzo mały ruch samochodowy i cisza, czasami jakiś ptak się odezwie, co bezbłędnie wyłapuje Czesław, prawdopodobnie najlepszy ornitolog spośród emerytowanej kadry WP.
Od Zawonii wjeżdżamy na wzgórza Trzebnickie i już nie ma płaskich dróg. Do Cerekwicy ciężki, kilkukilometrowy podjazd, a potem zjazd i znów górka i tak do samej Trzebnicy, gdzie jesteśmy po 10-tej.
Trzebnica to przede wszystkim Bazylika św. Jadwigi i tam właśnie kierujemy pierwsze kroki. Akurat trwa nabożeństwo, które zbliża się ku końcowi, wysłuchujemy ostatnich wypowiedzi liturgicznych i po wyjściu ludzi zwiedzamy sanktuarium.
Następnie zwiedzamy rynek z ratuszem, które niedawno przeszły kurację odmładzającą oraz drugi obiekt sakralny - Kościół p.w. Najświętszego Serca Pana Jezusa.
Od Trzebnicy Do Obornik dość ruchliwa droga, ale niezbyt atrakcyjna, podobnie jak i same Oborniki. To małe senne miasteczko, w którym nie mogliśmy zjeść obiadu. W jedynej restauracji oferowano nam tylko napoje, gdyż szef lokalu akurat miał spotkanie koleżeńskie, które mu się trochę przeciągnęło.
Kilkanaście kilometrów dalej w kierunku na Wrocław, w restauracji „Noce i dnie” spożywamy ostatni obiad w naszej wyprawie i potem już bardzo ruchliwą drogą pedałujemy do stolicy Dolnego Śląska.
W okolicach Rędzin próbujemy dotrzeć jak najbliżej największego mostu Wrocławia ale czujni pracownicy ochrony nam to skutecznie uniemożliwiają. Musimy niestety poczekać jeszcze kilka tygodni na ostateczne zakończenie prac na całej A-8 to jest Autostradowej Obwodnicy Wrocławia.
Ostatecznie Odrę przejeżdżamy Mostem Milenijnym i potem szybko do centrum. Tam na krótko zatrzymujemy się na ulicy Włodkowica, na podwórzu gdzie jest synagoga i między innymi restauracja, jest sporo ludzi oczekujących na koncert.
Stamtąd udajemy się na Rynek i tam wpadamy na wojska niemieckie, okupujące tę część miasta. Okazało się, że są to grupy historyczne biorące udział w wielkiej inscenizacji z okazji rocznicy wybuchu powstania warszawskiego.
Nie bardzo rozumiem jaki jest sens takich pokazów w takim mieście jak Wrocław, chociaż jak by na to spojrzeć z innej strony to są duże podobieństwa w wojennych losach Warszawy i Wrocławia. Obydwa miasta zostały kompletnie zniszczone na wskutek błędnych decyzji ówczesnych dowódców, a właściwie polityków, którzy nie uwzględniając wojennych realiów, w imię jakiegoś wydumanego honoru skazali te miasta i jego mieszkańców na unicestwienie. Drugi czynnik tej zagłady to Armia Czerwona, która w przypadku Warszawy poprzez brak działania umożliwiła Niemcom hekatombę, a w przypadku Wrocławia bardzo aktywnie włączyła się do obrócenia w perzynę „Festung Breslau”.
Ale się rozgadałem, wybacz drogi czytelniku, ale gdy chodzi o powstanie warszawskie to zawsze ponosi mnie temperament polemiczny.
Dworzec Główny we Wrocławiu jest od niedawna poddawany generalnemu remontowi, dlatego więc wszystko na tym dworcu jest prowizoryczne i umiejscowione nie tam gdzie zwykle było. Dodatkowo bardzo słaba informacja i słabo słyszalne komunikaty z megafonów zwiększają ten stan chaosu, a tu przecież jest okres wakacyjny i mnóstwo pasażerów. Nasz pociąg do Jeleniej Góry ma pecha, to znaczy my mamy pecha, że jedzie aż ze Świnoujścia, co oczywiście skutkuje dużym opóźnieniem / 100 minut /. Ostatecznie po ponad 3 godzinnej jeździe wysiadam w Wojanowie, a Czesław w Jeleniej. Jeszcze tylko kilka kilometrów i po 23 już jestem w Maciejówce, gdzie wita mnie Clifford i uśpiony dom.
J
poniedziałek, 1 sierpnia 2011
Subskrybuj:
Posty (Atom)