piątek, 23 sierpnia 1996

Grecja 1996 Halkidiki

18-08-1996 -niedziela Possidi

Wylatujemy z warszawskiego lotniska i po niecałych dwóch godzinach lotu nowoczesnym Boeingiem 737 lądujemy w Salonikach skąd już autokarem do hotelu "Sabina", miejsca naszego pobytu.

Około kilometra od nas jest urocze, autentycznie greckie, rybackie miasteczko - Nea Skione. Wracając do naszego przelotu trzeba zaznaczyć, że było to bardzo ważne wydarzenie dla Helenki i synów - ich pierwszy lot. Ja już trochę wcześniej, w latach osiemdziesiątych, korzystałem z usług radzieckiego lotnictwa.
Po południu wyjazd do hotelu "Dolphin Beach", gdzie jest centrum aktywnego wypoczynku organizatora naszej wyprawy "Scan Holiday". Tam konkurs wiedzy o Grecji, puzzle i kalambury. Dzięki naszej wiedzy, umiejętnościom i częściowo sprytowi wygraliśmy go, a w nagrodę firma postawiła nam piwo i najlepszy alkoholowy cocktail. Chłopcy próbowali jedno i drugie, a poza tym była świetna zabawa i skoki do wody w niewielkim basenie hotelowym.


20-08-1996 - wtorek Loutra

Po śniadaniu wyruszamy przy bardzo ładnej pogodzie w kierunku Loutry.

Po pięciu kilometrach docieramy do tego nadmorskiego kurortu. Brak normalnych zabudowań, mnóstwo hoteli, wszystko dla turystów, a do tego mała, kamienista plaża. Kąpiemy się i jemy "kotapulo" /kurczak/. Z powrotem do domu, gdyż już było słychać nadciągającą burzę, która nas dopada w połowie drogi. Autentyczne chwile grozy, wszędzie błyskawice i grzmoty, a do tego rzęsisty deszcz, który nas kompletnie moczy. Dzięki Markowi znajdujemy w miarę bezpieczne schronienie w podcieniach domu pewnego Greka, który po pewnym czasie otworzył drzwi i podał nam ręczniki. Rozmawiamy po angielsku, gospodarz był tak uprzejmy, że chciał nas zaprosić do środka. Po powrocie do naszej "Sabiny" suszenie wszystkiego, łącznie z pieniędzmi i dokumentami.
Wieczorem "Polish Night" w hotelu "Dolphin Beach", który polegał na grze w Bingo, co raczej nie jest polską specjalnością. Po krótkim okresie gry zorientowaliśmy się, że nic nie wygramy i wycofaliśmy się. Niezbyt udany wieczór.

22-08-1996 - czwartek Chanioti - Pefkochori

Po śniadaniu około 9.30 przy ładnej, słonecznej i upalnej pogodzie podejmujemy pieszą wyprawę na drugą stronę półwyspu. Po kilkunastu minutach mijamy hotel "Porto Skioni" położony najwyżej, nie widać wielu turystów. Pamiątkowe zdjęcie na tle pięknych roślin i w drogę. Kończy się asfalt, a zaczyna kamienista droga.
Dochodzimy do kościółka, który góruje nad całym półwyspem. Można stąd jednocześnie oglądać zatokę Thermaikos /naszą/ jak i zatokę Kassandryjską. Przy kościółku, a właściwie cerkiewce, krótki odpoczynek, ofiara/100 Drachm/ i stwierdzenie czegoś oczywistego, a tutaj bardzo adekwatnego. "Bóg jest tam, gdzie chcemy, żeby był".

Pusto, od czasu do czasu jakiś miejscowy samochód. Brak pieszych turystów i dobrych oznakowań. Docieramy do skrzyżowania tych naszych dróg /nie ma tego na mapie/ i po około godzinie jesteśmy na drugiej stronie - w Chanioti.

Tu plaża jest piaszczysta i oczywiście przepełniona. O wiele większy ośrodek turystyczny, natomiast nie widać normalnego życia Greków. Pływamy - podejmuję dość długą wyprawę pływacką do stanowiska, gdzie startują i lądują amatorzy podniebnych wrażeń/ ludzie na spadochronach, ciągnięci przez motorówki /. Idziemy dalej wzdłuż wybrzeża, mając po lewej stronie wspaniały widok na sąsiedni półwysep Sithonia i leżącą blisko niej wysepkę Kelifas. Po pięciu kilometrach dochodzimy do jeszcze większej miejscowości, wybitnie turystycznej - Pefkochori.
Tam są już nawet światła regulujące ruch uliczny. Zaczynamy tęsknić do naszego małego, sennego, ale przytulnego Nea Skione, które jest normalnym, żywym miasteczkiem, a nie sztucznym, tylko dla turystów. Oboje z Helenką kąpiemy się, a chłopcy odpoczywają, podpatrując przez lornetkę co ładniejsze dziewczęta.
Odchodzimy od wybrzeża w kierunku na Paraskewi, zupełnie nieoznaczoną i nieznaną przez turystów, drogą gruntową; znają ją tylko miejscowi. Po pięciu kilometrach osiągamy Paraskewi, jednak nie wchodzimy do niej. Z daleka obserwujemy przez lornetkę te wyludnione, jakby wymarłe miasteczko. Idziemy dalej środkiem półwyspu, czujemy coraz większe zmęczenie, co u Helenki przejawia się okresami zniecierpliwienia. Na reszcie dochodzimy do znanej nam już krzyżówki, mijamy znajomą cerkiewkę i punktualnie o 20.00 zmęczeni, ale szczęśliwi lądujemy w naszym apartamencie.

bbbb
hhhhh




P



niedziela, 14 lipca 1996

Wyprawa rowerowa na Słowację i w Bieszczady 1996

06-14.07.1996 ok. 520 km


I Dzień 6.07. ( sobota ) - ok. 20 km

Wleń - Czernica - Jeżów - Jelenia Góra

W Jeżowie na przejeździe kolejowym złapałem gumę w tylnym kole, na wskutek czego musiałem prowadzić rower do stacji PKP w Jeleniej Górze, a stamtąd już wygodnie „Szrenicą” do Wrocławia. We Wrocławiu zamiast na Zakopane (brak wagonu bagażowego) wsiadłem na pociąg do Przemyśla i wysiadłem przed 3 – cią rano w Krakowie. Następnie osobowym do Nowego Targu. W Krakowie spotkanie z młodym Słoweńcem, który poszukiwał młodzieżowego hotelu i żalił się, że nikt tu w Polsce nie mówi po angielsku, aż wreszcie trafił na mnie. Niewiele mogłem mu pomóc, ale przyjemnie pogawędziliśmy, a przy okazji znalazła się właściwa osoba, która już dalej zaopiekowała się sympatycznym cudzoziemcem.

II Dzień 7.07. ( niedziela ) . ok. 75 km

Nowy Targ - Niedzica - Czerwony Klasztor (Słowacja) - Stara Lubovna - Lubovnianske Kupele

W Nowym Targu wymieniłem dętkę i po małym śniadaniu około godz. 9.00 wyruszyłem w drogę, przekraczając po raz pierwszy Dunajec. W okolicach Nowego Targu dużo nowych, ładnych domów; widać, że pieniądze przywożone z USA są dobrze lokowane.
W Niedzicy zwiedziłem zamek (mniejszy od Nidzickiego i innej barwy - brudnobiałej). Zamek, należący przez wiele lat do Węgrów (rodziny Horwatów), jest jeszcze dość dobrze zachowany. Natomiast znajdujący się po drugiej stronie Dunajca, polski zamek w Czorsztynie to same ruiny. Tuż obok zamku w Niedzicy zapora wodna w budowie, dzięki której zamek coraz bardziej traci swoje atrakcyjne, wysokie położenie. Sama tama niezbyt imponuje, szczególnie komuś, kto mieszka zaledwie kilka kilometrów od wspaniałej zapory Pilchowickiej.
Po godzinie 12.00 wjeżdżam po raz pierwszy do Słowacji. Jadę wzdłuż Dunajca obserwując i wspominając przy tym swój pamiętny, deszczowy spływ w 1984 roku. W Czerwonym Klasztorze wypoczynek przy porcji kurczaka i piwie, a przy tym wspaniały widok na Trzy Korony. W czasie jazdy zauważam, że tutejsze, słowackie budynki nie ustępują polskim. Spore miasteczko - Stara Lubovna ze zniszczonym zamkiem na wzgórzu było przez prawie 350 lat polskim miastem. W mieście tylko jeden hotel i brak miejsc. Niestety, nie ma prywatnych kwater, miejscowi ich nie znają i nie są nimi zainteresowani. Zrezygnowany i zmęczony opuszczam niezbyt przyjazną turystom miejscowość i ruszam w kierunku Bardejova. Po około 7 km wspaniały hotel „Lubovna”. Zmęczony, niewyspany, marzący o prysznicu i mając na karku mżawkę, decyduję się pozostać.

III Dzień 8.07. ( poniedziałek ) - ok. 77 km

Lubovnianske Kupele - Bardejov - Niżna Polanka

Po dobrze przespanej nocy prysznic i w drogę. Pogoda świetna, słońce i wiatr, szkoda tylko, że w twarz. Zakupy w sklepie i śniadanie mleczne przy drodze, żeby rozluźnić żołądek. W Ruskiej Woli (dwujęzyczny napis, jeden rosyjską cyrylicą) mały odpoczynek przy kościółku. Wszystkie mijane kościółki są świeżo odnowione, podobnie zresztą jak i świeżo odnowiona jest wiara Słowaków. Jestem na samej granicy. Maleńki potok dzieli tu dwa państwa, widać doskonale polskie zabudowania. Dużo osób narodowości cygańskiej. We wsi Lenartow (nazwy tutejszych miejscowości kończą się przeważnie na ow) rozmowa z brudnymi, zaniedbanymi cygańskimi dziećmi ( sporo ich tutaj). Dałem im 5 koron na „żwaczku” (guma do żucia). Dodatkowo, dla kontrastu, dużo ładnych, zadbanych domów, których i Zachód by się nie powstydził. Natomiast szpecą krajobraz brzydkie przystanki autobusowe, wykonane z obskurnej blachy. Odświeżony słowackim piwem chciałem dojechać do Bardejovskich Kupeli, więc skręciłem, zgodnie z mapą, na boczną drogę na Zlate i ... znalazłem się w Bardejovie nie wiedząc jak. Tutaj sporo Polaków, młodzi na rowerach, starsi samochodami. Bardzo mało starszych na rowerach. Po drodze pensjonat „Janka” przywitał mnie psami, na szczęście tylko powąchały. Bardzo duży i ładny rynek w Bardejovie, trochę mniejszy niż w Pułtusku, ale też robi wrażenie. Wokół rynku bardzo ładnie odnowione kamieniczki, a na środku niewielki ratusz i duży, majestatyczny, kościół gotycki. Na obiad gulasz węgierski z knedlikami. Brak sałatek warzywnych, są tylko jakieś ciężko strawne (śledziowe, fasolowe) z dużą ilością nie zawsze świeżego majonezu. Około godz. 16.00 opuszczam Bardejov i jadę do Bardejovskich Kupeli.
To typowa miejscowość kuracyjna, gdzie widać tylko turystów, a właściwie kuracjuszy. Dużo starych, dobrze odrestaurowanych hoteli i pensjonatów. Dalej korty tenisowe i trasy spacerowe. Jest cicho i sennie. Można tam dobrze wypocząć. Niestety skansen oglądam tylko zza płotu (chrustowego) gdyż w poniedziałki jest zamknięte.
W miejscowości Smilno rozmowa z sympatycznym, starszym Słowakiem (Tomaszek), pasącym krowy przy drodze i nieudana próba noclegu w jego domu. Jadę dalej i w Niżnych Polankach znajduję „Villa Makovica” - pensjonat, który dysponuje 32 miejscami i jest trzy razy tańszy (200 SK), niż pokój w Lubovnianskich Kapelach. Tam zjadam dobrą kolację i robię wieczorny spacer po okolicy. Jest ciepły, a nawet parny wieczór. Dużo polskiej młodzieży. W nocy gwałtowna burza, ale ja już jestem bezpieczny w łóżku.

IV Dzień 9.07. ( wtorek ) - ok. 93 km

Niżna Polanka - Svidnik - Przełęcz Dukielska - Komańcza

Rano po śniadaniu (jajecznica) wyjazd o 9.10. Dużo zimniej jak wczoraj i nadal wietrznie. Dla jazdy rowerem to nawet lepiej. Po około 50 minutach jestem w Svidniku. Tutaj zwiedzam skansen budownictwa Rusinów, oryginalne budowle i wyposażenie, pościągane z okolicznych wsi. Człowiek się starzeje, gdyż pamiętam z dzieciństwa wiele przedmiotów i wnętrz podobnych do tych tutaj. Zaczyna padać, siedzę w karczmie skansenowskiej i piję piwo. Jestem jedynym turystą w tym skansenie. Krótkie rozmyślanie, a właściwie modlitwa, w pięknym, drewnianym, unickim kościółku. Przestaje padać. Centrum Svidnika, nieciekawe - pośrodku brzydkiego blokowiska wyrasta wspaniała cerkiew w ogóle tutaj nie pasująca, zbudowana w 1994 roku. Jadę na północ. W Ladomirowej dwie cerkiewki. Jedna nowa, gdzie napiłem się dobrej, chłodnej wody ze studni i druga maleńka, drewniana i nieużytkowana. Przy okazji nachodzi mnie refleksja; w małych, cichych świątyniach wydaje się, że człowiek jest bliżej Boga i być może, w przyszłości będziemy częściej do nich wracać, gdyż w wielkich kościołach, katedrach człowiek staje się anonimowy, ginie i zatraca swoją indywidualność. W dalszej drodze, w miejscowości Hunkovce, słabo zaopatrzony Posthostinec (bufet). Z braku czegokolwiek do zjedzenia muszę zadowolić się kawą i kieliszkiem rumu (dobrze rozgrzewa).
O godzinie 13.00 jestem już na przełęczy Dukielskiej. Przy drodze dwa czołgi, jeden z gwiazdą, drugi z krzyżem hitlerowskim, imitują walkę. Oczywiście, ten z gwiazdą jest wyżej i zwycięża. Jeszcze dalej stoi samolot z czerwoną gwiazdą, a na samej przełęczy wspaniały pomnik chwały poległym żołnierzom. Wokół mauzoleum popiersia czeskich, słowackich i radzieckich dowódców. Między innymi radzieccy marszałkowie: Koniew, Grieczko, Moskalenko i słowacki bohater L. Svoboda. Ciekawe, że nikt tego nie rozbiera, nie demontuje, nie niszczy i nie bezcześci. Historia dla Słowaków jest widocznie jedna. Czyżby oni byli mądrzejsi od nas w jej pojmowaniu. A teraz z innej beczki - wydaje się, że drogi słowackie są lepsze od naszych. Ostatni posiłek na Słowacji, w przygranicznym barze. Dużo polskich samochodów, ale brak rowerów. Na granicy spora kolejka „Tirów”. W barze dobry „dukielski gulasz” i jak zwykle na Słowacji, brak warzyw.
Wjeżdżam do Polski o 14.20. Po polskiej stronie domy brzydsze i biedniejsze. Za Tylawą skręcam w prawo na Komańczę. Przez 7 kilometrów pustka, tylko las. Najważniejsze, że cały czas nie pada. Czyżby moje modły do Boga Unitów w drewnianej, skansenowej cerkiewce okazały się skuteczne. Na tablicy informacyjnej widzę, że już tylko 7 km do Komańczy, zadowolony jadę przez godzinę i nie widzę jej. Po 10 km okazało się, że do celu jest nadal 7 km W Czystogarbie wymiana barterowa z tubylcem (dzieckiem) - za słowacki baton otrzymałem szklankę wody. Nareszcie Komańcza, skąd zaczynają się Bieszczady. Nocleg (5 zł.) w schronisku młodzieżowym, gdzie oprócz mnie oazowa młodzież katolicka z Radomia. Pomimo zmęczenia gram jeszcze z nimi i z opiekującym się nimi księdzem w siatkówkę Po meczu krótka rozmowa z kadrą oazy. W Komańczy znajduje się piękny, nowy kościółek greckokatolicki (unicki). Oprócz niego są tam jeszcze dwa kościółki (rzymskokatolicki i prawosławny).

V Dzień 10.07 ( środa ) - ok. 40 km

Komańcza - Cisna

W nocy młodzi trochę hałasowali, ale jakoś się spało. Rano śniadanko przy pomniku poległych „przy utrwalaniu władzy ludowej” i do klasztoru sióstr „Nazaretanek”, trochę w bok od Komańczy (trudny podjazd), gdzie w latach 1955-56 przebywał w odosobnieniu Kardynał Wyszyński. Chwila zadumy w celi (3 na 4 m) człowieka, który urodził się 4 kilometry ode mnie. Ładny, słoneczny dzień. Mało zamieszkane, biedne tereny. Od Komańczy do Nowego Łupkowa (10 km) nic, zupełnie pusto. Wreszcie Łupków, miejscowość, gdzie przysłowiowy diabeł mówi dobranoc. Tutaj kończy się linia kolejowa z Zagórza. W miejscowym barze nie podają kawy, herbaty; jest tylko piwo, wino i trochę starych ciastek i słodyczy. Odnoszę wrażenie, że tu się nic nie zmieniło. Prawdziwy skansen okresu sprzed 1989 roku. Masa bezrobotnych, sierot po byłych PGR-ach, mierzy upływający czas kolejnymi kuflami piwa. Parę kilometrów dalej w schronisku „Wagabunda” w Woli Michnowej piję po raz pierwszy od kilku dni prawdziwie dobrą kawę po „turecku”. Dotychczas piłem jakieś lury. I znów same lasy, ale w przeciwieństwie do karkonoskich są o wiele mniej zniszczone.
O godz. 15.00 wjeżdżam do Cisny. Wyraźnie widać, że właściwie to stąd zaczynają się prawdziwe Bieszczady. Cisna jest większym ośrodkiem turystycznym niż Komańcza, więcej turystów i lokali usługowych, a nawet wypożyczalnia rowerów górskich. Piszę te słowa stojąc na wzniesieniu, na którym wybudowano pomnik chwały poległych milicjantów, dumam nad marnym losem moich starszych kolegów i podziwiam ładną panoramę gór, a w dole miasteczko. Wdrapuję się na 633 metry, gdzie znajduje się bacówka PTTK „Pod Honiem” i otrzymuję miejsce w ośmioosobowym pokoju na I piętrze (ale śpię sam) za 9 złotych. Piękny, drewniany domek, taka trochę mazurska dacza - trzy kondygnacje. Z okna ładny widok na okoliczne góry, które zachęciły mnie do pieszej wędrówki. Zostawiam rower w bezpiecznym miejscu i podejmuję wyprawę czerwonym szlakiem na górę Wołosan (Patryja) 1071 m. , do której dochodzę o 18.45. Schodząc zmieniłem trochę trasę, i wylądowałem na drodze do Baligrodu w Hulkowcach, a stamtąd już bezpośrednio do Cisny i mojej bacówki. Zmęczony i głodny, na miejscu jestem o 20.30. Po zjedzeniu flaków i wzięciu prysznica już było dużo lepiej. Piękny wieczór, spokojny i cichy. W bacówce tylko kilka osób, a wokół nieskażona cywilizacją przyroda, szczególnie poza uczęszczanymi szlakami turystycznymi.

VI Dzień 11.07. ( czwartek ) - ok. 37 km

Cisna - Wetlina - Ustrzyki Górne

Po dobrze spędzonej nocy w miejscu, gdzie nad wejściowymi drzwiami widnieje napis: „ Staropolska jest to cnota - nie zamykać gościom wrota” wyjeżdżam z gościnnej bacówki o 8.20. Samopoczucie bardzo dobre, a wczorajsze zmęczenie zniknęło bez śladu. Na całej trasie od Cisnej do Ustrzyk Górnych bardzo dużo pól biwakowych i ośrodków wczasowo-kolonijnych. Szpecą tylko przystanki autobusowe, wykonane z drewna, przykryte brudnym eternitem, a wewnątrz smród. Trzeba uważać, żeby w coś nie wdepnąć. „Homo homini lupus” nawet w takich prozaicznych sprawach. Rozmyślania rowerzysty na trasie. - Dlaczego ludzie nie przesiądą się z tych śmierdzących samochodów np.: na rowery i nie smakują bezpośrednio tej pięknej przyrody, a nie przez szybę, gubiąc w szybkości wiele cennych doznań. Jakąś alternatywę dla samochodów stanowiła dawniej leśna kolejka wąskotorowa, która onegdaj jeździła przez te piękne, dziewicze tereny, a z której pozostały obecnie tylko zardzewiałe tory. Kontynuując ten panegiryk na cześć roweru. - Jest on dla współczesnego człowieka czymś tak naturalnym jak dawniej koń. Obaj tworzą doskonałą parę.
Blisko Wetliny na lewo - wspaniała panorama Połoniny Wetlińskiej. Zaczyna lekko mżyć, ale na szczęście przestaje. Wetlina jest sporym centrum turystycznym. Rzuca się w oczy i zaciekawia poetyczna nazwa restauracji „Baza ludzi z mgły”. Pierwszy kontakt z turystą rowerowym, starszym ode mnie, to podnosi na duchu. Za Wetliną wjeżdżam do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Dużo pieszych, przeważnie młodych turystów z olbrzymimi plecakami. Zastanawiające, że dotychczas nie zauważyłem jeszcze samochodu z jeleniogórską rejestracją, czyżby wystarczały nam Karkonosze. Nie widać też, jak dotąd, wszędobylskich niemieckich turystów, tylko pojedyncze przypadki.
Wjazd ładną serpentyną na „przełęcz nad Berehami” (Wyżna Przełęcz) - 872 metry. Zaczyna padać, więc następne dwie godzinki spędzam u ludowego artysty, pseudonim „Białko”, lat 32, który mieszka i tworzy w drewnianej szopie, a nawet tam zimuje. Jest to jednocześnie przydrożna galeria sztuki, w której kupiłem jedną płaskorzeźbę (21 zł.). Zostałem następnie poczęstowany dość mocną herbatą, przy której przyjemnie pogawędziliśmy. Zrewanżowałem mu się Wleńskim folderem. Okazało się, że Białko jest także poetą, na dowód czego napisał mi na odręcznej kartce papieru wiersz „Krutka rozmowa na telefon”. Przestało padać, więc w drogę, pięknym zjazdem, serpentyną. Krótki postój na posiłek (szaszłyk z sałatką i czerwony barszcz) i następnie w przydrożnej chatce góralskiej, z ogniskiem na środku, spożycie mokrego oscypka, a przy okazji osuszenie się.
Następne wzniesienie - przełęcz Wyżniańska (855 m.) i wspaniałe widoki po lewej stronie, na Połoninę Caryńską, a po prawej, na Kremenaros (Krzemieniec), gdzie schodzą się trzy granice ( polsko-słowacko-ukraińska). Potem już do samych Ustrzyk Górnych przyjemny zjazd.
Same Ustrzyki trochę rozczarowują. Są mniejsze od Cisnej i praktycznie nie widać miejscowej ludności, są tylko sami turyści, wśród których przeważają harcerze i inna młodzież z plecakami. Nocleg w ośrodku campingowym PTTK, w domku (12zł.). Spaceruję po miejscowości, bardzo mało normalnych, stałych zabudowań. Kościół katolicki, zbudowany w 1986 roku na miejscu dawnego, greckokatolickiego, zburzonego w 1946 roku. Trafiłem na mszę, a w kościele sama młodzież. Stojąc na stopniach kościoła słucham religijnych pieśni i podziwiam panoramę Połoniny Caryńskiej. Następnie przechodzę chybotliwym mostkiem nad potokiem Wołosaty i rozmawiam ze strażnikiem BPN, który na stałe mieszka w Ustrzykach Dolnych i zna akurat zaporę Pilchowicką. Zaczyna padać, jestem sam w domku campingowym i rozmyślam. - Od czasu do czasu lubię wyjechać, ale jeszcze bardziej lubię wracać. Może wyjeżdżam dlatego, żeby móc wrócić, tym bardziej jak się ma do kogo, a ja mam do kogo.

VII Dzień 12.07. ( piątek ) - ok. 72 km

Ustrzyki Górne - Dwerniczek - Zatwarnica - Wołkowyja - Solina - Uherce Mineralne

Zgodnie z regułą, „co drugi dzień” dziś jest ładnie i słonecznie. Wyjeżdżam o 8.00 i już po półgodzinnej jeździe w dół przekraczam San, rzekę szeroką, płytką i kamienistą. Krótki postój w Dwerniczku (dziura, wszystkiego 8 domów i pole namiotowe). Trochę dalej, jeden z byłych ministrów rządu M. Rakowskiego, Jastrzębski buduje jakąś kolumnową posiadłość. Miejscowi ludzie mówią, że on wykupił już połowę Bieszczadów. W Chmielu, który do 1951 roku był w ZSRR, mała, drewniana cerkiewka, przerobiona w 1986 roku na kościółek rzymskokatolicki. Rozmawiam ze starszym wiekiem leśniczym, który nadzoruje 10.000 ha lasu, a poza tym prowadzi pole namiotowe, stawy rybne i oferuje noclegi w domu. Znów w drogę, cały czas pedałuję wzdłuż rzeki, pięknym Parkiem Krajobrazowym Doliny Sanu. Wszędzie dużo harcerzy. Dojeżdżam do końca normalnej drogi, do Zatwarnicy, gdzie samotnie, w dużej sali jadalnej hotelu turystycznego „Barr”, przebudowanego z hotelu robotniczego (Signum Temporis) w ramach funduszu Phare, jem śniadanie. Nawiązuję znajomość z młodym, miłym człowiekiem, inżynierem rolnikiem po Akademii Rolniczej w Krakowie, którego przyszła żona prowadzi ten hotel, a on udziela lekcji jazdy konnej. Narzeka na mały ruch turystyczny i chce się przeprowadzić w jeleniogórskie. Obiecałem mu trochę pomóc i podarowałem folder o Wleniu. On zrewanżował mi się bezpłatną jazdą na koniu (normalna opłata - 17 zł. za 1 godz.). Tym sposobem spełniłem jedno ze swoich pragnień, zamieniłem chwilowo rower na konia. Nawet dobrze mi szło, co naturalnie było dużą zasługą Emmy, czyli ujeżdżanej przeze mnie klaczy.
Od Zatwarnicy, aż do miejscowości Rajskie, jadę piękną, zamkniętą dla ruchu motorowego, drogą wzdłuż Sanu, cały czas w lesie. Po drodze spotykam pieszą, turystyczną rodzinę z Krakowa, dalej miejsce wypalania węgla drzewnego, gdzie z brudnego barakowozu wychylił się młody, chudy człowiek, który przypominał murzyna, gdyż był taki umorusany. Wnętrze tegoż barakowozu odpowiadało wyglądem jego dwóch, usmolonych lokatorów.
Następne spotkanie, tym razem z rowerową rodziną z Warszawy. Piękny widok z miejsca „Krzywe” na San i okoliczne, zalesione wzniesienia. Ta okolica to rezerwat „Hulskie”, który z żalem opuszczam. Od miejscowości Rajskie zaczynają już dominować ośrodki wczasowo-rekreacyjne i pola namiotowe. Są to miejsca przeznaczone dla tzw. „leniwych” turystów, preferujących wypoczynek bierny, nad wodą. Po południu pogoda się znacznie poprawiła, słońce zaczęło intensywnie świecić. W Wołkowyji mały posiłek w barze, którego największym walorem jest wspaniały widok na odnogę jeziora Solińskiego. Jest piątek po południu, godz. 16.40. i mnóstwo ludzi przyjechało wypoczywać nad wodą w namiotach lub przyczepach campingowych. Piękna, malownicza trasa w górę i w dół z licznymi zakrętami, przypominająca trochę nasze drogi. Ciepło, byłoby całkiem przyjemnie, jednak jedzie się kiepsko z uwagi na duży ruch samochodów. Na dole piękny widok na jezioro Solińskie.
Docieram do Polańczyka, przypomina mi się, że skądś znam tę miejscowość. Tam właśnie jest jeden z ośrodków wypoczynkowych MSW. Nie zatrzymuję się długo, jadę dalej do Soliny. Potężna zapora, szkoda tylko, że nie przejeżdża się nią jak Pilchowicką. Wszędzie brak miejsc noclegowych, wszystko pozajmowane pomimo licznych hoteli i pensjonatów. Pytałem się w trzech. Opuszczam zatłoczoną, niegościnną dla mnie Solinę i dalej w drogę. Pod Orelcem, w małej knajpce, jem pstrąga, a potem dojeżdżam do miejscowości Uherce Mineralne, gdzie wreszcie znajduję nocleg w prywatnym pensjonacie (20 zł). Jestem sam w pokoiku, biorę prysznic i odświeżony, ale zmęczony idę spać. Ostatnia noc w tym województwie.

VIII Dzień 13.07. ( sobota ) - ok. 88 km

Uherce Mineralne - Lesko - Sanok - Zagórz - (PKP) - Krościenko - Przemyśl

Wstałem dość wcześnie, przed siódmą. Ranek chłodny, dobry do jazdy rowerem. Po półgodzinnym pedałowaniu jestem w Lesku. Tam oglądam budynek synagogi, w którym obecnie mieści się galeria i Towarzystwo Przyjaciół Leska. Czytam tablicę pamiątkową i dumam nad losem tych, którzy dawniej stanowili tu znaczącą społeczność, a już ich nie ma. Kirkut, dawny cmentarz żydowski jest tak zarośnięty, że tam nie wchodziłem. Jadę dalej w kierunku na Sanok i odczuwam już zmęczenie i znużenie chociaż to początek dnia. To jednak już ósmy dzień tej mojej Odysei Coraz częściej nie chce mi się jechać pod górę i po prostu prowadzę rower. Za Leskiem, w zajeździe „U Kmity” jem śniadanie. Potem do Sanoka przez Zagórz, nic ciekawego. To takie mini Trójmiasto (Sanok, Zagórz, Lesko). Z powrotem do Zagórza, a następnie pociągiem do Krościenka przez Ustrzyki Dolne. Na dworcu w Krościenku spostrzegam dwa zegary, jeden z napisem „Polska” - wskazuje 14.20, drugi „Ukraina” - godz. 15.20. Sama miejscowość to już kompletne zadupie, ciekawa jedynie z tego, że jest tu mała, drewniana cerkiewka, przerobiona na kościółek katolicki. Do 1952 roku Krościenko należało do Związku Radzieckiego, potem osiedliło się tu dużo Greków, a obecnie zostało zaledwie kilka greckich rodzin. Próbowałem dogadać się z jedną, starą Greczynką. Niestety, okazało się, że jest niespełna rozumu. Greckim akcentem jest we wsi pomnik greckiego komunisty, straconego przez ówczesny grecki reżim - N. Belojawisa, chociaż już bardzo zniszczony. Kolej dalej nie jeździ, aczkolwiek jeszcze kilka lat temu jeździło się stąd do Przemyśla eksterytorialną trasą przez kawałek Ukrainy. Obecnie pozostał tylko słynny, przemytniczy (alkohol) pociąg do ukraińskiego Chyrowa. Opowiadał mi o tym pewien kolejarz z Uherców Mineralnych, z którym razem jechałem pociągiem do Krościenka. Około 16.00 ruszam w długą drogę do Przemyśla. To mój ostatni etap bieszczadzkiej eskapady, jest ciepło i doskwiera słońce. Jadę przez Liskowate i Jureczkowo. Są to biedne tereny, przejeżdżam obok marnych, często drewnianych domków, których elewacje są wykonane z dykty, gdzie nie gdzie pomalowanej. W Jureczkowie skręcam na prawo i jadę na Arłamów, znany skądinąd dawny ośrodek wypoczynkowy URM (tu był także internowany Wałęsa), a obecnie jest to prywatny obiekt. Zupełne pustkowie, sam las, wzniesienia i spadki. Kompletna cisza, żadnych turystów, co pół godziny pojedynczy samochód. Idealna trasa dla rowerowego turysty (dobra asfaltowa nawierzchnia). Podobno dawniej była to droga zamknięta dla ruchu, pilnowało tego wojsko. Jedzie się dobrze, tylko trochę dziwnie. Od czasu do czasu spoglądam na przydrożne krzaki, czy ktoś stamtąd nie wyskoczy. Po prawej stronie cały czas mam granicę z Ukrainą. Niektóre miejscowości, jak przykładowo Kwaszenica, istnieją tylko na mapie. Co gorsze, żadnych sklepów na przestrzeni 20 kilometrów. Przez głowę przebiega uporczywa myśl „ gdzie ja się wpakowałem ?”. Od Arłamowa długi, samotny zjazd lasem aż do Malcewa, pięknie położonej w dolinie wsi. Usiadłem sobie na jednym z okolicznych wzgórz, jadłem kolację (konserwa mięsna, papryka, sok pomarańczowy) i podziwiałem tutejszy krajobraz. Jeszcze jedno wzniesienie na Gruszów, potem zjazd do Aksmanic. Odtąd zrobiło się już całkiem nieźle i przestałem odczuwać zmęczenie. Skończyła się już także moja samotność, gdyż przybyło ludzi, domów i samochodów. Słońce grzało o wiele słabiej i jechało się dużo przyjemniej.
Wjeżdżam do Przemyśla o 20.00. Normalne, średniej wielkości miasto, rzuca się w oczy swoją świeżą elewacją dworzec PKP, a szczególnie jego wnętrze, przypominające bardziej muzeum niż dworzec. Przed dworcem zakłopotany Ukrainiec, młody człowiek, żali się, że go okradli ze wszystkiego. Rzeczywiście, pełno tutaj młodych ludzi i samochodów z ukraińską mową i rejestracją. Odechciało mi się już zwiedzania Przemyśla, więc czekam na pociąg w pobliskim barze, popijam herbatę i piszę te słowa. Pociąg do Wrocławia odjeżdża wraz ze mną o 22.27.
W pociągu, sam w przedziale I klasy, wracam myślami do ostatniego odcinka mojej rowerowej wyprawy. Na prawie całej tej trasie brak jakichkolwiek tablic kierunkowych. Aby dojechać do Przemyśla trzeba się kierować mapą, często korygując ją z miejscowymi (jeśli takich się spotka).
W trakcie moich rozmyślań dosiadł się 27-letni obywatel Ukrainy z Lwowa, żonaty, bezdzietny, który z miejsca zaczął rozmieszczać różne butelki pod siedzeniami przedziału. Jechał do Rzeszowa i okazało się, że on tak jeździ 2 do 3 razy w tygodniu. Co przewozi ? Wiadomo, alkohol w postaci oryginalnej wódki, wyprodukowanej w Polsce i wyeksportowanej na Ukrainę. Poza tą wódką, ich rodzimy spirytus, który przewoził w pięciokrotnej warstwie torebek foliowych. Odrobina alkoholu, skonsumowana wspólnie z sympatycznym, słowiańskim pobratymcem, udostępniła mi wiedzę o tym wszystkim i bardzo umiliła drogę do samego Rzeszowa. Biletu, mój sympatyczny przemytnik, nie posiadał, miał za to przygotowane 5 zł (bilet-10 zł) dla konduktora. Teraz już wiem, dlaczego PKP ma straty. Taki to kawałek polskiej rzeczywistości, w której wszyscy oszukują wszystkich i twierdzą, że są oszukiwani. W ten sposób, z wyżyn beztroskiej wycieczki rowerowej wróciłem na twardy grunt szarego, codziennego życia.
Przyjazd do Jeleniej Góry około 11.30 i stamtąd sympatycznym, jakże przyjaznym ( szczególnie w niedzielny poranek) dla rowerzystów ciągiem od PKP do PKS, mijając świątecznie ubranych ludzi, wjechałem na bardzo dobrze mi znaną drogę do Wlenia. W domu byłem o godzinie 12.35. po przejechaniu w sumie rowerem około 520 kilometrów.