piątek, 23 sierpnia 1996

Grecja 1996 Halkidiki

18-08-1996 -niedziela Possidi

Wylatujemy z warszawskiego lotniska i po niecałych dwóch godzinach lotu nowoczesnym Boeingiem 737 lądujemy w Salonikach skąd już autokarem do hotelu "Sabina", miejsca naszego pobytu.

Około kilometra od nas jest urocze, autentycznie greckie, rybackie miasteczko - Nea Skione. Wracając do naszego przelotu trzeba zaznaczyć, że było to bardzo ważne wydarzenie dla Helenki i synów - ich pierwszy lot. Ja już trochę wcześniej, w latach osiemdziesiątych, korzystałem z usług radzieckiego lotnictwa.
Po południu wyjazd do hotelu "Dolphin Beach", gdzie jest centrum aktywnego wypoczynku organizatora naszej wyprawy "Scan Holiday". Tam konkurs wiedzy o Grecji, puzzle i kalambury. Dzięki naszej wiedzy, umiejętnościom i częściowo sprytowi wygraliśmy go, a w nagrodę firma postawiła nam piwo i najlepszy alkoholowy cocktail. Chłopcy próbowali jedno i drugie, a poza tym była świetna zabawa i skoki do wody w niewielkim basenie hotelowym.


20-08-1996 - wtorek Loutra

Po śniadaniu wyruszamy przy bardzo ładnej pogodzie w kierunku Loutry.

Po pięciu kilometrach docieramy do tego nadmorskiego kurortu. Brak normalnych zabudowań, mnóstwo hoteli, wszystko dla turystów, a do tego mała, kamienista plaża. Kąpiemy się i jemy "kotapulo" /kurczak/. Z powrotem do domu, gdyż już było słychać nadciągającą burzę, która nas dopada w połowie drogi. Autentyczne chwile grozy, wszędzie błyskawice i grzmoty, a do tego rzęsisty deszcz, który nas kompletnie moczy. Dzięki Markowi znajdujemy w miarę bezpieczne schronienie w podcieniach domu pewnego Greka, który po pewnym czasie otworzył drzwi i podał nam ręczniki. Rozmawiamy po angielsku, gospodarz był tak uprzejmy, że chciał nas zaprosić do środka. Po powrocie do naszej "Sabiny" suszenie wszystkiego, łącznie z pieniędzmi i dokumentami.
Wieczorem "Polish Night" w hotelu "Dolphin Beach", który polegał na grze w Bingo, co raczej nie jest polską specjalnością. Po krótkim okresie gry zorientowaliśmy się, że nic nie wygramy i wycofaliśmy się. Niezbyt udany wieczór.

22-08-1996 - czwartek Chanioti - Pefkochori

Po śniadaniu około 9.30 przy ładnej, słonecznej i upalnej pogodzie podejmujemy pieszą wyprawę na drugą stronę półwyspu. Po kilkunastu minutach mijamy hotel "Porto Skioni" położony najwyżej, nie widać wielu turystów. Pamiątkowe zdjęcie na tle pięknych roślin i w drogę. Kończy się asfalt, a zaczyna kamienista droga.
Dochodzimy do kościółka, który góruje nad całym półwyspem. Można stąd jednocześnie oglądać zatokę Thermaikos /naszą/ jak i zatokę Kassandryjską. Przy kościółku, a właściwie cerkiewce, krótki odpoczynek, ofiara/100 Drachm/ i stwierdzenie czegoś oczywistego, a tutaj bardzo adekwatnego. "Bóg jest tam, gdzie chcemy, żeby był".

Pusto, od czasu do czasu jakiś miejscowy samochód. Brak pieszych turystów i dobrych oznakowań. Docieramy do skrzyżowania tych naszych dróg /nie ma tego na mapie/ i po około godzinie jesteśmy na drugiej stronie - w Chanioti.

Tu plaża jest piaszczysta i oczywiście przepełniona. O wiele większy ośrodek turystyczny, natomiast nie widać normalnego życia Greków. Pływamy - podejmuję dość długą wyprawę pływacką do stanowiska, gdzie startują i lądują amatorzy podniebnych wrażeń/ ludzie na spadochronach, ciągnięci przez motorówki /. Idziemy dalej wzdłuż wybrzeża, mając po lewej stronie wspaniały widok na sąsiedni półwysep Sithonia i leżącą blisko niej wysepkę Kelifas. Po pięciu kilometrach dochodzimy do jeszcze większej miejscowości, wybitnie turystycznej - Pefkochori.
Tam są już nawet światła regulujące ruch uliczny. Zaczynamy tęsknić do naszego małego, sennego, ale przytulnego Nea Skione, które jest normalnym, żywym miasteczkiem, a nie sztucznym, tylko dla turystów. Oboje z Helenką kąpiemy się, a chłopcy odpoczywają, podpatrując przez lornetkę co ładniejsze dziewczęta.
Odchodzimy od wybrzeża w kierunku na Paraskewi, zupełnie nieoznaczoną i nieznaną przez turystów, drogą gruntową; znają ją tylko miejscowi. Po pięciu kilometrach osiągamy Paraskewi, jednak nie wchodzimy do niej. Z daleka obserwujemy przez lornetkę te wyludnione, jakby wymarłe miasteczko. Idziemy dalej środkiem półwyspu, czujemy coraz większe zmęczenie, co u Helenki przejawia się okresami zniecierpliwienia. Na reszcie dochodzimy do znanej nam już krzyżówki, mijamy znajomą cerkiewkę i punktualnie o 20.00 zmęczeni, ale szczęśliwi lądujemy w naszym apartamencie.

bbbb
hhhhh




P



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz