sobota, 9 czerwca 2007

Opole 2007

Wyprawa rowerowa Ząbkowice Śląskie – Opole / ok. 240 km / 07.06 – 09.06

Dzień I 07.06.2006 / czwartek / ok. 88 km.

Wleń-Jelenia Góra - /pociąg/ - Jaworzyna Śląska - /pociąg/ - Ząbkowice Śląskie-Kamieniec Ząbkowicki-Śrem-Topola-Błotnica-Kozielno-Paczków-Stary Paczków-Ścibórz-Otmuchów-Wójcice-Głębinów-Skorochów-Nysa

Wyjeżdżam spod domu około 6.15 zostawiając moje dwie ukochane dziewczyny w głębokim śnie, na dworzu ciepło, 15 st.C. Jadę przez Strzyżowiec na Jelenią, po drodze pomimo „Bożego Ciała” dość sporo samochodów i jeden samotny rowerzysta w mojej skromnej osobie. Około 7.45 docieram do dworca PKP, gdzie już czeka mój towarzysz w wyprawie – Czesław S. O godz. 7.57 „najszybszym pociągiem” z przeciętną około 40 km/godz. ale stosunkowo wygodnie, dojeżdżamy do Jaworzyny Śląskiej, gdzie przesiadamy się do zdecydowanie szybszego i nowocześniejszego, bo nawet była klimatyzacja i miejsce na rowery, szynobusu, którym o 11.20 dojechaliśmy do Ząbkowic Śląskich, skąd faktycznie rozpoczynamy naszą rowerową wyprawę. Zabrałem ze sobą „Nikona”, którym mam zamiar dokumentować nasze dokonania. Pierwsza fotografia to oczywiście symbol Ząbkowic – XVI-to wieczna „Krzywa Wieża”, nazwa nie bez kozery, gdyż aktualne odchylenie w pionie to dwa metry. Dzięki temu miasto określa się niekiedy jako śląską „Pizę”.


Rynek jest opanowany przez uczestników procesji z okazji święta. Jadąc do Kamieńca mijamy bajecznie czerwone pola, czego sprawcami są uważane za chwasty maki polne. Odnosi się wrażenie, że są to pola maków, a zboża są tylko dodatkiem, a nie na odwrót.


Bardzo ciepło, więc jedziemy w krótkich spodenkach i koszulkach, a po drodze często uzupełniamy płyny w organizmie, najczęściej niegazowaną wodą mineralną. W Kamieńcu oglądamy kościół, w którym kilkaset lat przebywali cystersi, a których zakon odegrał znaczącą rolę w zagospodarowywaniu całej ziemi śląskiej. Dominuje natomiast nad miasteczkiem potężny pałac z czterema 50-cio metrowymi wieżami, które nadają całej budowli wygląd mauretańskiej twierdzy. Wybudowany w XIX wieku należał do pruskich władców – rodu Hohenzollernów. Jeden z nich Albrecht IV wybudował go dla swojej żony MariannyWilhelminy Orańskiej, ale ona, podobnie jak caryca Katarzyna II, bardziej ceniła „końskie klimaty”, bo zdradziła go z koniuszym.


Wyjeżdżamy z Kamieńca i przekraczamy Nysę Kłodzką, następnie jedziemy wzdłuż niej do samego Paczkowa. W okolicach wsi Błotnica Czesław „łapie gumę” w przednim kole, ale to żaden kłopot dla niego, gdyż profesjonalnie, w ciągu kilku minut zmienia dętkę i jedziemy dalej. Niedaleko od tego miejsca widzimy ładną tablicę, która cieszy każdego rowerzystę, gdyż jest tam opisana trasa R-9, która doprowadza nas do Paczkowa. Tam zatrzymujemy się na trochę dłużej. W jednej z knajpek na rynku jemy niezbyt wyszukane potrawy, bo golonkę bez kości z chlebkiem, a do tego małe, zimne piwko. Dla mnie to już druga wizyta w tym polskim „Carcassonne”, przed kilku laty byłem tu z Markiem i też rowerami, natomiat dla mojego kolegi jest to pierwszy raz. Bardzo ciekawe miasteczko z mnóstwem średniowiecznych obiektów architektury obronnej, do których można też zaliczyć kościół pod wezwaniem św. Jana Ewangelisty z XIV wieku. Bardzo dużo i kompetentnie opowiadał nam o swoim mieście miejscowy czwartoklasista, którego pasją jest historia.


Następny etap to Otmuchów, do którego nasza droga prowadzi wzdłuż południowego brzegu Jeziora Otmuchowskiego. Po drodze nad jeziorem, w Ściborzu spory ośrodek sportów wodnych i wypoczynku oraz dużo ludzi z tego korzystających. Nie mamy zbyt dużo czasu i niestety musi jechać dalej, chociaż jezioro zachęca do kąpieli. Otmuchów nie chce być gorszy od Paczkowa i też ma drugą nazwę – śląski Salzburg. Miasteczko ma ciekawą architekturę i cenne, zabytkowe budowle. Najważniejszym z nich jest zamek biskupi z XIII wieku, do którego odwiedzenia zachęcał nas gorąco, będący na lekkim rauszu miejscowy obywatel z pieskiem.


Drugi ciekawy obiekt to renesansowy ratusz z 1538 roku z dwoma zegarami słonecznymi.


Architekturę sakralną reprezentuje tutaj barokowy kościół z 1693 roku.
Opuszczamy miasto i teraz jedziemy już wzdłuż północnego brzegu Jeziora Nyskiego czyli zbiornika retencyjnego na Nysie Kłodzkiej. Ten duży akwen dzięki czystejwodzie i piaszczystym plażom stwarza doskonałe warunki do uprawiania sportów wodnych, a w dodatku patrząc na południe można oglądać pobliskie Góry Opawskie, Jesioniki z Pradziadem, Góry Rychlebskie, Góry Złote i Bardzkie. Natomiast Głębinów i sąsiedni Skorochów to miejsca najbardziej oblegane, szczególnie przez mieszkańców pobliskiej Nysy. Piękna pogoda, święto i atmosfera tej tutejszej „riviery” napełniły te miejsca mnóstwem ludzi, kąpiących się, pływających na różnym sprzęcie oraz opalających się na plaży. Można pozazdrościć mieszkańcom Nysy i okolic takich warunków, gdyż piaszczyste plaże i ich zaplecze do złudzenia przypominają morskie wybrzeże.
Około 18.00 osiągamy duże powiatowe miasto Nysę, jest trochę młodsze od mojego Wlenia, gdyż prawa miejskie uzyskało w 1223 roku. W XV wieku było to trzecie miasto na Śląsku po Wrocławiu i Legnicy. Obecnie jest jednym z najładniejszych miast śląskich, posiadającym liczne zabytki. Zwiedzamy gotycki Kościół św. Jakuba, podziwiamy uroczy rynek i zatrzymujemy się przy „Pięknej Studni”. Ta ostatnia to prawdziwe dzieło sztuki kowalskiej z 1686 roku.


Jesteśmy już zmęczeni, więc zgodnie z planem nocujemy w tutejszym Szkolnym Schronisku Młodzieżowym, no cóż człowiek chce się na siłę odmłodzić chociażby przez takie nazwy. Nocleg w dwupokojowym pokoju z pościelą kosztuje nas po 25 złotych, poza nami może jeszcze jest parę osób w schronisku. Robimy sobie kolację z domowych zapasów / pyszny domowy chlebek i smalec – dzięki Ci Iwonko /, prysznic i spanie, przerywane od czasu do czasu przez przejeżdżający pociąg lub samochód, bo takie, niestety jest położenie tego obiektu.


Dzień II 08.06.2007 / piątek / ok. 120 km.
Nysa-Włodary-Korfantów-Łącznik-Moszna-Strzeleczki-Dobra-Krapkowice-Jasiona-Góra Świętej Anny-Wysoka-Kalinowice-Kamień Śląski-Miedziana-Przywory-Opole

Po śniadanku zjedzonym w schronisku startujemy o 7.10 w dalszą drogę. Pogoda jak wczoraj, na razie jeszcze znośnie ale z upływem dnia jest coraz bardziej gorąco i parno. Bardzo szybko dojeżdżamy do miłego, czystego miasteczka- Korfantów, gdzie w miejscowej bibliotece, pełniącej także funkcje informacji turystycznej, otrzymałem mapkę i przewodnik pod wspólnym tytułem „Rowerem po pograniczu nysko-jesenickim”. Widzimy piękny, neobarokowy Kościół Świętej Trójcy, który na nasze szczęście jest otwarty, gdyż widok wspaniałego wnętrza zapiera nam dech w piersiach. Oprócz nas nie ma nikogo co pozwala nam na swobodne fotografowanie i chwilę modlitwy.


Wyjeżdżając z tej sympatycznej miejscowości widzimy, że jej władze dbają nie tylko o potrzeby duchowe, ale i mają coś dla ciała, gdyż przejeżdżamy obok nowoczesnej hali sportowej i stadionu.
W trakcie jazdy przekonuję się, że Czesław to znakomity znawca ptaków, który potrafi rozpoznać prawie 40 gatunków po ich śpiewie, co i raz słyszę jak mówi – to trzcinnik, a to słowik, a tam drozd.
Zamek w Mosznej jest tego rodzaju zjawiskiem architektonicznym, że nie sposób go pominąć. Wygląd jak z Disneylandu, 99 wież i 365 pomieszczeń oraz prawie 100 ha parku z licznymi kanałami i romantycznymi mostkami.


Najpiękniej jest tu w maju, gdyż jest to mnóstwo rodendronów i azalii. Bardzo dobrym pomysłem było umieszczenie tutaj Centrum Terapii Nerwic, na szczęście nie musimy jeszcze z tego korzystać, natomiast wypiliśmy w pięknej zamkowej kawiarni po małej kawce z „kożuszkiem”. Potem nasza dalsza droga wiodła przez park ścieżką rowerową, która prowadziła nas trochę na manowce i musieliśmy zdawać się na przysłowiowego nosa co wyszło nan na dobre bo dojechaliśmy do gminy Strzeleczki, gdzie była piękna tablica z trasami rowerowymi, wybraliśmy szlak z niebieskimi znakami, który zaprowadził nas do tablicy „Ptasi zegar” wykonanej przez nadleśnictwo Prószków, dla mnie to zupełna nowość, ale dla takiego „ornitologa” jak mój kolega to tylko mały wycinek jego wiedzy.


W Dobrej obserwujemy zjawisko, które u nas praktycznie nie istnieje. Mianowicie pięknie odnowione tablice pamiątkowe w dwóch językach /niemiecki i polski/ ku pamięci wszystkich ofiar I i II wojny światowej czy też uczczenia 700 lecia tej miejscowości.


Pod Krapkowicami zatrzymujemy się w restauracji „Daniels”, gdzie jemy dość solidny obiad z nieodłącznym małym piwem, był to o wiele lepszy obiad niż w Paczkowie, a w tej samej cenie. Siedzibę powiatu – Krapkowice oglądamy dość pobieżnie bo przed nami jeszcze sporo drogi, naszą uwagę zwraca czysty, zadbany rynek.


Przed nami rzeka Odra, za którą znajduje się dzielnica Krapkowic – Otmęt. Jedziemy dalej na południowy wschód oznakowaną trasą rowerową, która doprowadza nas do małego jeziorka, gdzie widać wielu kąpiących się. Nie pozostaje nam nic innego jak tylko się przyłączyć. Jest to nasza pierwsza kąpiel w tym roku, woda już ciepła więc pływa się przyjemnie.


Orzeźwieni kąpielą wracamy na szlak, ale gdzieś nam zginęły znaki kierunkowe, dlatego musimy kierować się wyczuciem, gdyż na ten etap nie mamy niestety dokładnej mapy. W okolicach wsi Jasiona spotykamy panią na rowerze, która urodziła się w Jeleniej Górze i mieszkała tam do 6-tego roku życia, a obecnie mieszka w Krapkowicach. Zgodnie z jej sugestiami, mając do wyboru dwie drogi do Góry Świętej Anny, wybraliśmy tę, przy ktorej rosły drzewa czereśniowe. Parę minut na konsumpcję tych owoców i dalej w drogę, tym bardziej, że zaczęły się przysłowiowe schody. Dotychczas było cały czas płasko, a teraz mamy stale pod górkę i w dodatku wiaterek z przodu. Było ciężko, a upał także nie pomagał. Odcinek około 8 km jechaliśmy godzinę, często zsiadając i prowadząc rowery. Ale w końcu przekraczając mostami dwukrotnie autostradę ujrzeliśmu docelową Górę.


Solidnie zmęczeni docieramy około 16.30 do Bazyliki i Sanktuarium św. Anny, prowadzonych przez franciszkanów, gdzie pogrążamy się w modlitwie i kontemplacji oraz podziwiamy piękne wnętrza. Potem, korzystając ze wskazówek młodego zakonnika, zwiedzamy sławny Pomnik Czynu Powstańczego oraz przyległy do niego amfiteatr, a właściwie to co z niego zostało. W latach 1934-1938 wykorzystując ukształtowanie terenu Niemcy wybudowali na zboczu góry amfiteatr, na 7 tysięcy miejsc siedzących i 23 tysiące stojących. W roku 1938 odsłonięto mauzoleum poświęcone niemieckim uczestnikom walk III powstania śląskiego. Po II wojnie wysadzono główne elementy niemieckiego pomnika, a w 1955 roku, według projektu Xawerego Dunikowskiego, postawiony obecny pomnik, tym razem upamiętniający polskich powstańców.


Z wysokości 400 m. n.p.m. jedzie się w dól nie dość, że przyjemnie to jeszcze bardzo szybko. Zapominamy o wcześniejszym zmęczeniu i łapiemy drugi oddech, jeszcze tylko krótki posiłek na jednym z przystanków autobusowych i już bez zatrzymywania do samego Opola. Jedzie się nam bardzo dobrze, korzystając przy tym z różnych skrótów i wskazówek jednej sympatycznej rowerzystki, co znacznie skraca nam czas podróży. W Kamieniu Śląskim mój towarzysz bije swój własny, dzienny rekord długości jazdy i po raz pierwszy przekracza 100 km. Jeszcze następne 20 km i około godz. 21.00 jesteśmy wreszcie w stolicy województwa.
Nocujemy, podobnie jak w Nysie i za taką samą cenę w schronisku młodzieżowym przy ulicy Torowej 7, ale tym razem mamy do dyspozycji pokój czteroosobowy. Jeszcze tylko kolacyjka, zakrapiana lekko mocniejszym alkoholem, czyli po „setce” z okazji tej pierwszej setki Czesława i spać.

Dzień III 09.06.2007 / sobota / ok. 32 km.

Opole-Opole-/pociąg/-Wrocław-/pociąg/-Jelenia Góra-Płoszczynka-Czernica-Wleń

Mamy szczęście do noclegów w pobliżu torów, ale byliśmy na tyle zmęczeni, że nie reagowaliśmy na przejeżdżające pociągi. Około 7.10 rozpoczynamy nasz opolski rekonesans, bardzo ładne dwa budynki użyteczności publicznej – stacja kolejowa i obok niej poczta. Trochę paradoksalne zestawienie dwóch rzeczy – pomnik „ Bojownikom o polskość Śląska Opolskiego”, a z drugiej strony, ustawiona obok ratusza wystawa „Twarze opolskiej bezpieki” o zdecydowanie negatywnym wydźwięku.


Paradoksem jest tu dla mnie fakt, że te „twarze” mimo wszystko walczyły także o polskość tych ziem, co oczywiście nie jest obecnie „political correct”. Zostawmy jednak te przemijające, zmienne i nietrwałe sprawy, a skupmy się na przedmiotach trwałych. Takim z pewnością jest Katedra Św. Krzyża, która jak wynika z półlegendarch przekazów stoi na miejscu drewnianego kościoła z XI wieku.


Wchodzimy do środka i staramy się jak namniej naruszać sacrum tejże budowli. W prawej nawie znajduje się ołtarz barokowy z 1713 roku a w nim cudowny obraz M.B. Opolskiej z 1480 roku, ukoronowany przez Jana Pawła II na Górze Świetej Anny w 1983 roku. Natomiast w bocznej kaplicy tej nawy mieści się tablica nagrobna ostatniego księcia opolskiego Jana Dobrego zmarłego w 1532 roku. Po wyjściu z katedry dzwoni na moją komórkę Krzysiek P. z Białegostoku, Marka chrzestny, który otrzymał zaproszenie na jego ślub i obiecał przyjechać.
Przemieszczamy się teraz w okolice Wieży Piastowskiej, gdzie w oczekiwaniu na jej otwarcie obserwujemy pracę mnóstwa ludzi z ekipy TVP przy organizacji corocznego festiwalu polskiej piosenki w tutejszym amfiteatrze, początek festiwalu już w następnym tygodniu. Tuż obok romantycznego stawku zamkowego próbujemy odszukać obelisk poświęcony spalonej synagodze, trochę nam zeszło bo nie rzucał się w oczy, a może tak miało być. Wreszcie udało się i możemy odczytać na nim napisy w trzech językach, po hebrajsku, polsku i po niemiecku mówiące o tym, że w tym miejscu stała synagoga spalona przez nazistów w czasie kryształowej nocy 9.XI.1938 r. Oraz jeszcze jeden znamienny napis „Na pastwę ognia świątynię twą wydali” i „Ludzie tego nie zapomną”


Jesteśmy pierwszymi zwiedzającymi wieżę, co skutkuje tym, że zamiast po 3 zł zapłaciliśmy po 2. Teraz już tylko 164 stopnie i możemy podziwiać wspaniałą panoramę Opola.


Z uwagi na sobotę możemy jeszcze za darmo zwiedzić Muzeum Śląska Opolskiego i prześledzić jego dzieje począwszy od epoki kamienia do czasów współczesnych.


I już w tej współczesności, a konkretnie w jednej z restauracji na centralnym deptaku pałaszujemy „ucztę Radziwiłła” to jest danie dla dwóch osób, składające się z trzech rodzajów mięs, trzech różnych sałatek i ziemniaków na trzy sposoby. Przy rachunku na szczęście nie był potrzebny majątek Radziwiłła, bo z dwoma małymi piwami zmieściliśmy się w 45 złotych.
Dworzec PKP w Opolu nie jest, trzeba przyznać niestety, przyjazny rowerzystom czy też inwalidom na wózkach. Trzeba nieść rowery najpierw schodami w dół, a potem w górę. Czekamy na pociąg, który pokonuje najdłuższą trasę w Polsce, a mianowicie Przemyśl-Szczecin, który ma nas zawieźć do Wrocławia, ma 25 minut spóźnienia, ale mamy dużą rezerwę czasową więc spokojnie podróżujemy. We Wrocławiu wsiadamy znów do tego „najszybszego” pociągu do Jeleniej Góry, który z uwagi na nowy wynalazek koleji, tzw. skomunikowanie, musi czekać kilkanaście minut na pociąg z Warszawy. W pociągu około godz. 18.00 nieprzyjemny telefon od Iwonki, okazuje się, że po południu przeszła nad Wleniem gwałtowna burza połączona z obfitymi opadami deszczu, a nawet gradu. Na wskutek czego pozapychały się studzienki uliczne i podtopiło nam piwnicę. Na szczęście był akurat Marcin z Anią, którzy razem z Iwonką ratowali sytuację wylewając z pomieszczeń piwnicznych prawie 60 wiader wody.
W Jeleniej pożegnałem się z Czesiem na Zabobrzu i stamtąd przez Płoszczynę i Czernicę, bez zatrzymywania się, dojechałem do Wlenia w 53 minuty, tak więc w domu byłem kilkanaście minut po dwudziestej.

niedziela, 29 kwietnia 2007

Kolorowe Jeziorka 2007

29.04.2007 / niedziela / ok. 65 km / z Cz. S. /

Trasa: Jelenia Góra-Łomnica, Wojanów, Bobrów, Trzcińsko, Janowice Wielkie, , Przybkowice, Wieściszowice, Wielka Kopa/góra/, Rędziny, Czarnów, Wojków k. Kowar, Bukowiec, Łomnica, Jelenia Góra.

Wyjeżdżam z domu o 8.00, dość ciepło ubrany, bo jest zaledwie kilka stopni ciepła i bez słońca. Najpierw trasą rowerową wzdłuż ul. Sudeckiej, a potem przez Łomnicę do Wojanowa, gdzie przy moście na Bobrze spotykam się z moim partnerem na dalszą część wyprawy, Czesławem S. Jest to już nasza druga, wspólna wyprawa rowerowa, pierwsza to około 55 km do Wlenia i po jego okolicach. Tuż na początku Wojanowa wspaniale odrestaurowany i nadal rozbudowywany zespół pałacowy. Do Janowic jedziemy znaną już trasą rowerową ER-6, wzdłuż Bobru. Kilka kilometrów od Janowic, po dość długim podjeździe, dojeżdżamy do Miedzianki /Kupferberg/ miejscowości, która jeszcze nie tak dawno tętniła życiem, gdzie mieszkało nawet kilka tysięcy osób, działały kopalnie miedzi, srebra, kobaltu, a po wojnie uranu. Obecnie to tylko kościół i dosłownie kilka budynków i bardzo wiele zarośniętych, ledwie widocznych śladów dawnych zabudowań. Mamy szczęście, a może po prostu realizujemy jakiś plan „Wielkiego Reżysera”, bo wokół kościoła mnóstwo samochodów, świadczących o odbywanej właśnie mszy świętej. Korzystamy z tego i my wchodząc do tej dość skromnie wyposażonej, ale zapełnionej ludźmi, świątyni aby posilić się strawą duchową.
Dzięki moim spacerom z Olą odmawiam „ Modlitwę Pańską” w sześciu językach. Po polsku z oczywistych względów, potem w oryginalnym języku ewangelii, starogreckim „koine”, następnie po łacinie bo ten język wypromował chrześcijaństwo na cały ówczesny świat, po czesku gdyż ten język przez wiele lat dominował na tym terenie, po niemiecku z podobnych przyczyn, a w dodatku posługujący się tym językiem ludzie pozostawili na tych ziemiach bardzo wiele świadectw wysoko rozwiniętej kultury materialnej. Ostatnie „Ojcze Nasz” wypowiedziałem po rosyjsku, co niektórych może oburzać, ale „nolens volens” /chcąc nie chcąc / to im zawdzięczamy te piękne i bogate ziemie, których polskość, pominąwszy te legendarne, piastowskie początki, była dość wątpliwa, szczególnie tuż po wojnie, bo teraz, już po 60 latach mocno tu wrośliśmy.


Po nabożeństwie kościół i jego najbliższe okolice momentalnie opustoszały i znów byliśmy tylko my i nasze rowery. Zjeżdżamy w dół i zmieniamy szlak rowerowy na zielony, któru doprowadza nas do głównego celu naszej wyprawy, tzw. „Kolorowych Jeziorek” obok Wieściszowic. Same jeziorka są dobrze opisane przy pomocy dużych, czytelnych tablic.


Na parkingu sporo samochodów, co przy niedzieli jest normą. My swoje pojazdy ciągniemy ze sobą. Na miejscu jest oczywiście jakaś mała, skromna gastronomia, kilka koni dla turystów oraz zjazd na linie nad jeziorkiem. Odpoczywamy, pijemy piwko i jemy to co zabraliśmy z domów. Potem obchodzimy te kolorowe zbiorniki wodne, dobrze, że wziąłem aparat bo jest co fotografować. Największe z nich purpurowe, chociaż dla mnie kolor tego jeziorka jest bardziej czerwono-brunatny, a zawdzięcza go związkom żelaza, tutaj kopano piryt i zostało wyrobisko, napłynęła woda i stąd ten kolor.


Trochę wyżej położone, 635 m. n.p.m i mniejsze jest błękitne jeziorko, ale bardziej adekwatna nazwa by była szmaragdowe. To zasługa obecnych tu związków miedzi pozostałych po wyrobisku dawnej kopalni „Nowe Szczęście”.


Ostatni „zielony stawek” to tylko tablica informacyjna i bezwodna dziura w ziemi.
Opuszczamy jeziorka i w dalszym ciągu, szlakiem zielonym, jedziemy a właściwie prowadzimy rowery. Trasa jest dość trudna i pod górę, a ta góra to najwyższy szczyt wschodniej części Rudaw Janowickich – Wielka Kopa o wysokości 871 m. Na płaskim wierzchołku skały i fundament po dawnej, niemieckiej wieży widokowej.


Trochę odpoczynku i podziwiania panoramy przy słonecznej pogodzie, a potem już w dół, bardzo ekstremalnym szlakiem zielonym do Rędzin, po drodze oczywiście nie spotykamy innych rowerzystów, gdyż to szlak dla pieszych. Od Rędzin znów pod górę i znów prowadząc rowery, ale już znacznie łagodniej. Po prawej stronie mamy piękne zbocze idealnie nadające się na narty zjazdowe. Docieramy do Czarnowa i tam korzystając już z asfaltówki jedziemy obok kopalni dolomitu, dość mocno pedałując bo znów wzniesienie i już mamy schronisko „Czartak”. Brak bufetu uniemożliwia nam uzupełnienia płynów więc wysuszamy nasze ostatnie zapasy, robimy sobie wspólne zdjęcie i dalej w drogę już oznakowanymi trasami rowerowymi.


Ta część naszej wyprawy przebiega bezproblemowo, jedzie się dobrze i w miarę szybko, a po drodze już widać więcej rowerzystów.W okolicach Kowar obserwujemy skutki zeszłorocznego orkanu „Kirył” w postaci mnóstwa powalonych drzew iglastych, sporo drzew już sprzątnięto i pocięto na bale. W Bukowcu zauważamy przy drodze krzyż pokutny, który na wszelki wypadek uwieczniam fotografią, bo może się przyda do Marka galerii, chyba że on już go ma w swoich zbiorach. Sam Bukowiec to bardzo ładnie położona miejscowość z pięknymi krajobrazami. W Łomnicy rozstajemy się, ja jadę w kierunku Sudeckiej i potem na Głowackiego, a Czesław na Zabobrze. W domu jestem ostatecznie o 18.30 , trochę zmęczony, ale szczęśliwy jak zawsze gdy udaje mi się zrealizować jakiś cel.

niedziela, 22 kwietnia 2007

rocznicowe rozterki

Te dwa ostatnie dni to słoneczna i czasami trochę wietrzna pogoda i chłodne poranki. Wspaniale widać Karkonosze, które jeszcze ośnieżone sprawiają wrażenie jakby były bardzo blisko. To na prawdę duże szczęście mieszkać w Jeleniej Górze od dzieciństwa i móc codziennie obcować z takim krajobrazem.
Iwonka określiła swoje rodzinne miasto jako "bajeczne" i może rzeczywiście jest w nim coś, co powoduje, że można się w nim zakochać. Ja mam teraz przez to trochę "rozdartą duszę", z jednej strony Wleń i kilkanaście, w zdecydowanej większości, szczęśliwych lat i od prawie dwóch lat Jelenia, gdzie urodziły się najbliższe teraz mojemu sercu kobiety. Trudno jest być w dwóch miejscach na raz, nie tylko fizycznie ale i psychicznie, więc nieuchronnie zbliża się pora wyboru i podjęcia decyzji o jednym miejscu zamieszkania.
To tyle o moich osobistych rozterkach, przejdźmy teraz do innych osób i zdarzeń.
Sobota - to przede wszystkim dwa wydarzenia, 28 urodziny Marcina uświęcone wspólnym, rodzinnym obiadem u jego teściów w Lwówku oraz pierwszy, samodzielny wypiek chleba razowego przez Iwonkę. Debiut wypadł wspaniale, więc wypieki na pewno będą kontynuowane.
Niedziela - to 26 lat Marka i międzynarodowy dzień Ziemi. Te dwa wydarzenia uczciłem na spacerze z Olą przebiegnięciem wokół tzw. stawu Maćka 15 okrążeń co w przybliżeniu wyniosło około 3,5 km, bo na tyle pozwoliła mi Ola, a właściwie jej sen.
Najmłodsza Rudowska jest dzieckiem wybitnie towarzyskim, uśmiechającym się z ufnością do wszystkich i z każdym dniem staje się coraz bardziej mobilna także już nie można spuszczać z niej wzroku, bo jej ulubiona zabawa to wyrzucanie zabawek z łóżeczka , podciąganie się na kolankach i obserwacja tego, co jest na podłodze. Próbuje przy tym już wstawać i przechylać się co grozi upadkiem.
Babcia Lucyna, która jutro przyjedzie, będzie teraz musiała dużo więcej uwagi poświęcać swojej ukochanej "kruszynce".